piątek, 23 września 2016

17. Austin to Wir.



 Grupka jeleni przebiega na zielonym terenie za rozciągającymi się ogrodami wynajętego domu w Austin. Wskazuje na nie i mówię.
- Zobacz!- Ale Jus tylko stęka. Jest trochę zajęty ciągłym przewracaniem gigantycznej opony od traktora. Tutaj w Teksasie jest gorąco. Pot spływa mi po szyi i wpływa w dekolt.
Mrugając w popołudniowym słońcu, pytam Justina i Trenera czy chcą coś ze środka.
Trener kręci głową, a Justin znowu stęka i zaczyna obracać oponę w przeciwnym kierunku.
- Prawie skończyliśmy- Daje mi znać Trener. Potakuję i podnoszę dwa palce. To znak, że potrzebuję dwóch minut na moją piątą wycieczkę po lemoniadę do domu.
Wewnątrz widzę Riley’a na krańcu salonu. Jest tak nieruchomy, że prawie go nie widzę.
Trzyma ręce w kieszeniach garnituru i wpatruje się w drzwi frontowe z bardzo zmarszczonymi brwiami. Moje ciało wpada od razu w stan najwyższej gotowości i zimny bryła usadawia się głęboko w moim brzuchu.
- Jego rodzice.- Mówię z obrzydzeniem. Jego rodzice.
Dwoje ludzi, którzy nie zasługują na penisa i jajniki, a już na pewno nie na stworzenie czegoś tak wspaniałego jak Justin! Wychowali go? O nie. Te dupki po prostu chwycili swojego chłopca, wrzucili go do instytucji psychiatrycznej i już nie wrócili.
Riley z zaciśniętymi ustami potakuje potwierdzająco.
- Pete się tym zajmuje.
Owijając ręce wokół brzucha z czysto opiekuńczego instynktu, mój wzrok także ląduje na
drzwiach frontowych.
- Dlaczego oni ciągle go niepokoją? Chcą zadość uczynienia?
- Brooke!- Riley prawie dławi się w moimi imieniu, jego śmiech jest najbardziej pozbawionym humoru, smutnym śmiechem jaki kiedykolwiek słyszałam.
- To dupki. Przechodziliśmy przez to kilkadziesiąt razy i wiedzą, że Justin odeśle ich z przeklętym
czekiem. -Kiedy myślę o tym jaki Justin robi się niespokojny za każdym razem, gdy zbliżamy się
do jego rodzinnego miasta, ogarnia mnie wielki gniew. W zeszłym sezonie jego rodzice
znowu go odnaleźli i otrzymali od niego czek z podpisem.
-Nic im się od niego nie należy. Nic.- Szeptam.
Zanim to do mnie dociera, maszeruję przez salon.
- B! Pozwól Pete’owi ich przegonić. - Proponuje Riley.
Ale zamiast tego otwieram drzwi i oto oni, na ganku, tacy ładniutcy. Mężczyzna… jest
wielką górą, pięknie się zestarzał. Przysięgam, że widzenie w nim podobieństwa do Justina,
boli. Oczy o tym samym elektryzującym odcieniu brązu od razu skupiają się na mnie, ale ich wyraz jest kompletnie inny. Życie i witalność, pasja i siła, które widzę w oczach Justina, są zupełnie niewidoczne w oczach jego ojca.
A jego matka? Kiedy mierzy mnie krytycznym okiem, ja robię to samo. W tej schludnej, własnoręcznie robionej sukience wygląda na małą, spokojną i słodką. To tylko sprawia, że zmieszanie, które czuję jest jeszcze bardziej przytłaczające.
To są ludzie, do których mogłabym się uśmiechnąć w windzie albo mijając na ulicy.
Wyglądają na dobrych i kochających, ale jak to możliwe? Jak mogli opuścić Justina, a potem mieć na tyle arogancji, by pukać do jego drzwi, znowu i znowu, tak jakby mieli do tego prawo?
Sama myśl, że mogłabym opuścić to malutkie dziecko, które mam w sobie, odrzuca mnie.
Nadal nie potrafię pojąć jak ktoś mógł zrobić to swojemu synowi.
- Zostawiliście go i przez całe życie był sam. Dlaczego teraz nie możecie zostawić go w spokoju?
- Domagam się bezwzględnie. Mają na tyle przyzwoitości, żeby wyglądać na naprawdę przerażonych moim pojawieniem się lub wybuchem. Lub, co całkiem możliwe, obiema tymi rzeczami.
- Chcemy z nim porozmawiać- Mówi kobieta.
Bo właśnie tym jest, tylko kobietą. Nigdy na nią nie spojrzę jako na matkę kogokolwiek, zwłaszcza Jusa.
- Posłuchaj… słyszeliśmy o dziecku. - Dodaje. Jej oczy wędrują do mojego brzucha.
Czuję jak Pete przyciąga mnie bliżej siebie, jakby spodziewał się, że ona zaraz wyciągnie rękę, by dotknąć mojego brzucha. Planuje ją powstrzymać w imieniu Justina.
- To dziecko.- Kontynuuje kobieta, zaciskając usta w cienką linię i pokazując na mnie.
- Może być takie jak on. Zdajesz sobie z tego sprawę?
- Tak. - Mówię, unosząc brodę.
- Mam nadzieję, że tak będzie.
-Nasz syn nie jest w odpowiednim stanie, by być ojcem!- Krzyczy mężczyzna głębokim, przeszywającym głosem, który mnie straszy.
- Może kogoś skrzywdzić. Musi brać leki i zostać zamknięty!
- O mój Boże, ale z was hipokryci! Wy chcecie rozmawiać o dobrych rodzicach?
- Pytam tak oburzona, że moje płuca nawet teraz nie funkcjonują.
- Wasz syn wyrósł na szlachetnego, honorowego mężczyznę pomimo tego z czym musi się mierzyć. A wy opuściliście swoje jedyne dziecko! Zabraliście mu dzieciństwo i wyrzuciliście go, a teraz
przychodzicie tu i chcecie mu mówić jak ma przeżyć resztę swojego życia?
- Nasz syn jest chory! Chcemy, żeby się leczył i okresowo zgłaszał do instytucji psychiatrycznej, by upewnić się, że jest spokojny, tak jak normalna osoba. - Mówi kobieta.
- Nie! To wy powinniście to zrobić! On przynajmniej wie jaki ma problem, ale zdaje się, że wy jeszcze nie zrozumieliście swojego.
Drzwi za nami otwierają się i Riley wychodzi z najbardziej rozwścieczonym spojrzeniem jakie kiedykolwiek u niego widziałam.
- Przeoczyliście niesamowitą ludzką istotę. - Mówi Riley, a oni są tak zszokowani jego spokojem i groźnymi słowami, że chyba też po raz pierwszy ich wita.
- Jako jego rodzice powinniście byli go wspierać i podtrzymywać. Nie litujemy się nad nim, naprawdę, bo on przetrwał. Ale litujemy się nad wami.
- Jesteśmy jego rodziną.- Prycha jego matka.
- Byliście jego rodziną.- Poprawia Pete, podchodząc bliżej mnie.
- Teraz jest nasz. I to jest ostatni raz, kiedy prosimy was o odejście. Następnym razem, gdy pojawicie się tutaj nieproszeni, powiadomimy władze.
- Mężczyzna patrzy na mnie i to takie dziwne uczucie, kiedy patrzą na mnie piorunująco oczy tak podobne do oczu Justina. Zamiast czułego ciepła, widzę duży chłód.
- Musisz być głupia, aby pozwolić mojemu synowi zrobić ci to. - Wskazuje na mój brzuch.
Nagle jestem odciągnięta do tyłu w ścianę mięśni. Oddech więźnie mi w gardle, kiedy ogromna ręka rozkłada się na moim brzuchu. Głos Justina dochodzący znad mojej głowy powoduje, że stają mi włoski na ramionach.
-Jeszcze raz zbliżycie się do niej albo czegoś, co należy do mnie a w mgnieniu oka pokażę wam jaki jestem niebezpieczny.- Mówi pustym głosem, tym bardziej dzikim z powodu swojej ciszy.
Ulotna energia promieniująca z jego dużej postury sprawia, że mój puls przyspiesza w oczekiwaniu na odpowiedź jego rodziców. Wydaje się, że żadne z nich nie jest w stanie zbyt długo podtrzymać wzroku Justina. Mężczyzna zaciska usta, chwyta swoją żonę i ciągnie ją po dróżce prowadzącej do małego samochodu przy krawężniku. Moje kończyny trzęsą się, większość ciężaru opiera się o Jusa, który zaciska ręce na moich biodrach i mamrocze.
- Do środka.

Wchodzimy do środka.
Justin bierze butelkę wody z kuchni i szybko ją wypija. Nadal jest w stroju sportowym, jego mięśnie błyszczą. Potrząsa swoimi mokrymi włosami, a potem siada na jednej z kanap w salonie i rzuca butelkę na podłogę, wściekle obserwując jak się obraca.
Opiera łokcie o kolana, jego szerokie ramiona są ciężkie i spięte a ciemna głowa pochylona.
Patrzy jedynie na tą kręcącą się po podłodze butelkę, a ona obraca się i obraca.
- Twoim rodzicom chyba nie spodobał się twój wybór kobiety, Jus.- Riley odzywa się pierwszy. Próbuje rozluźnić atmosferę po tym, co właśnie się stało ale nikt się nie śmieje.
Napięcie w powietrzu jest tak duże, że można je kroić nożem.
Justin podnosi głowę i przeszywa mnie swoimi burzliwie czułymi brązowymi oczami.
- Jeśli jeszcze kiedyś się do ciebie zbliżą, to mam się pierwszy o tym dowiedzieć.
Słyszysz mnie, petardko?
- Bezwzględna opiekuńczość w jego wzroku powoduje, że robię się równie opiekuńcza i mocno zaciskam ręce wokół brzucha.
- Nie mnie szukali. Szukali ciebie.
- Nie chcę, żeby się do ciebie zbliżali. Nie chcę, żeby zbliżali się do naszych dzieci.- Mówi gniewnie. Serce ściska mi się w piersi; czy on właśnie powiedział 'dzieci', że w liczbie mnogiej? Chcę się uśmiechnąć i przytulić go za to ale spojrzenie jego oczu jest…przepełnione bólem.
- Skończyliście?- Pytam cicho, wskazując na podwórko, tam gdzie trenował.
Przytakuje powoli, jego twarz jest napięta, kiedy obserwuje jak zbliżam się do niego.
Jest w posępnym nastroju, jego gniew wyczuwalny w powietrzu. Ma dziwną minę, jak gdyby próbował trzymać się w garści. Ciągle zaciska i rozluźnia szczękę. Nienawidzę tego, że musiał stanąć twarzą w twarz ze swoimi rodzicami, ale po raz kolejny udowodnił, że zrobi wszystko, by mnie chronić. Czuję jakby moja głowa była zarówno stłuczona jak i opuchnięta gdy siadam obok
niego i chwytam jego ramię. Łapię jego gruby nadgarstek i zaczynam masować.
- Nie mogę uwierzyć, że takie dupki stworzyły coś tak wspaniałego jak ty.- Szeptam miękko.
Pete idzie po cichu do kuchni, a Riley wychodzi na zewnątrz, żeby pomóc Trenerowi sprzątać.
Ich kroki znikają i wszystko wokół nas wydaje się być wygłuszone, kiedy Justin spogląda na mnie. Jego głos niesie ze sobą ten spokój, ten martwy spokój, kiedy mocno walczy ze sobą w jakieś sprawie.
- Mają rację, petardko.- Czuję jakbym dostała kijem bejsbolowym prosto w pierś.
Powoli nabierając powietrza, patrzy na mnie wnikliwie.
- Brooke, nie życzyłbym takiego ojca jak ja, potomstwu Skorpiona a co dopiero własnemu dziecku.
- Nie. Nie kijem od bejsbola. Chyba właśnie zostałam rozjechana przez pociąg.
Przeszywa mnie ból i moje ręce opadają z jego ramienia.
- Proszę, nie mów tak. Proszę nie myśl inaczej niż, że będziesz najlepszym ojcem.
- Zaciska szczękę i wiem, że łagodzi głos dla mojego dobra.
- Może być takie jak ja.
- Jakie jak ty?- Stawiam się mocno, ściskając brzuch.
- Piękne w środku i na zewnątrz? Z większą siłą woli niż u kogokolwiek innego? Herkulesowe, hojne, uprzejme...- Wygląda na tak zagubionego, że chwytam go za szczękę i zmuszam by na mnie
popatrzył.
- Jesteś najlepszą rzeczą jaka kiedykolwiek mi się przydarzyła. Jesteś człowiekiem, Jus, i jesteś prawdziwy i nie chciałabym cię innego. Chcemy tego. Chcemy wspólnej rodziny. Zasługujemy na nią tak samo jak wszyscy inni. Zaciska szczękę i cedzi przez zęby.
- Petardko, to że się czegoś chce nie znaczy, że to właściwe. Kurwa, nie jestem wart niczego
poza walką.
-Nie, nieprawda. Jesteś świetnym bokserem, ale to nie to czyni cię TOBĄ. Justin, nie widzisz jaki jesteś inspirujący? Jesteś uczciwy, ambitny, pełen pasji i czuły. Chronisz i dajesz bez żadnych oczekiwań. Nigdy nie słyszałam, żebyś oceniał ludzi, krytykował. Żyjesz swoim życiem według własnych zasad i robisz, co tylko w twojej mocy aby chronić tych, którzy cię otaczają. Kochasz nawet mocniej niż walczysz, a nigdy nie widziałam żeby ktoś walczył tak jak ty. Nikt nie nauczył cię być tobą, sam to zrobiłeś. Obojętnie w jakim odcieniu się znajdujesz, jesteś jedynym ojcem jakiego chciałabym mieć dla moich dzieci i jedynym mężczyzną, którego będę kochała. Daj im odejść. Stworzyli cię biologicznie, ale Nie. Stworzyli. Cię. Tobą.

  Wchłania moje słowa, i kiedy o nich myśli, chwytam go za tył głowy i przyciągam w dół, by pocałować te piękne usta. By zatrzymać je przed wypowiedzeniem kolejnych bolesnych słów o sobie.
Jego usta na początku twarde, miękną pod moim naciskiem. W końcu czuję jak napięcie zmniejsza się, gdy dotyka mnie językiem i szepta przy moich wargach.
- Jesteś zaślepiona, bo jesteś moja.
- Nie. Widzę cię, bo jestem twoja.
Odsuwa się i ogląda mój wyraz twarzy, jego wzrok migocze opiekuńczo i wiem, że zrobi wszystko, aby ochronić mnie i nasze dziecko.
- Nie zgadzają się z moim wyborem. A ty, nie masz z nim problemu?- Pyta mnie.
Boże, zgadzam się ze wszystkim, co robi. Właśnie tak bardzo mu ufam, szanuję i kocham go.
Wiem, że pyta o swój wybór dotyczący naturalnego radzenia sobie z chorobą.
Pewnie mierzy się z podwójnym wysiłkiem niż gdyby brał leki... potrzeba dyscypliny i całego
stylu życia poświęconego jego dobrobytowi. I szczerze mówiąc, to nie jest tak jakby próbował z tego zrobić postawę polityczną. To jego życie i próbuje je przeżyć, a ja chcę przeżyć moje z nim. Każdy, kto kiedykolwiek był chory albo przez długi czas brał leki wie, że kiedy naprawi się chemicznie jedną rzecz w swoim ciele, to trzeba poświęcić coś innego.
Spójrzcie tylko na listę efektów ubocznych. Nie ma magicznej tabletki na zdrowie.
Ciągle przesuwamy się do przodu a zdrowie nie stoi w miejscu. Jest celem, do którego dążymy i trzeba za nim gonić codziennie i zawsze. Justin zawsze będzie z tym walczył… a ja zawsze będę walczyła z nim.
-Zgadzam się z twoim wyborem, Justin.- Mówię do niego podtrzymując jego wzrok, by wiedział, że mówię poważnie.
Uśmiech, który pojawia się na jego twarzy jest taki czuły.
- Będziemy mieli malutką istotę, która będzie na nas polegała. Musisz mi powiedzieć, jeśli to będzie dla ciebie za dużo, Brooke.
- Dam ci znać.- Zgadzam się.
Bierze moją małą dłoń w swoją dużą, szorstką. Oboje patrzymy jak nasze palce splatają się.
- Więc daj mi słowo, że jeśli kiedyś wymknę się spod kontroli i będziesz chciała, bym zaczął brać leki to mi o tym powiesz. A ja dam ci słowo, że zrobię to w chwili gdy mnie o to poprosisz.
- Justin, daję ci moje słowo.- Mówię, ściskając jego rękę.
- A ja daję ci moje.- Przyciąga mnie do siebie i bierze w ramiona. Wsuwam się do środka, chłonąc jego silny, opiekuńczy uścisk. Rozkłada palce na moim okrągłym brzuchu i pochyla głowę przez moje ramie, żeby na niego popatrzeć.
- Będę chronił cię aż do śmierci. - Szepta przy moim uchu.
- Nic nigdy was nie zrani. Jeśli ona będzie taka jaka ja, to będę ją podtrzymywał tak jak oni tego nie zrobili. Pokażę jej, że nadal może przetrwać. Nadal warto. -Jestem całkowicie rozpuszczona, gdy obracam głowę i zakopuję nos w jego spoconej piersi. Nie chcę być nigdzie indziej.

- To będzie on. I da sobie radę. Tak jak ty.

________________________________________________________________________________

Chłopiec czy dziewczynka.....?
Jak myślicie? :)


 Zapraszam was na tłumaczenie Her Protector 
 Po dwóch latach, znowu aktywne opowiadanie, na prawdę warto :)

Do następnego Miśki!! 
 #muchlove
Jellyboo
xx