poniedziałek, 26 grudnia 2016

19. Czarny kontra Niebieski.



  W pełni świadoma, że w zasadzie towarzyszę chłopakom siłą, postanawiam milczeć podczas jazdy do szpitala. Wszyscy wydają się odbierać na tej samej fali. Nie ma ani jednej wymiany słów. Ani jednego spojrzenia. Chyba wszyscy spodziewamy się, że Justin coś powie ale jego uwaga jest w pełni skupiona na mijającej miejskiej scenerii, jego postać zdecydowana. Tak naprawdę to myślę, że niczego nie widzi... jest pogrążony w wewnątrz swojej głowy.
Gdy dojeżdżamy, czuję nagłe ciepło jego ciała, kiedy pochyla się i zostawia na moich ustach szybki pocałunek. Jego głos drży we mnie.

- Niedługo wrócę.
- Nie! Chcę iść z tobą! - Wołam do jego szerokich pleców, kiedy znika w korytarzu z pielęgniarką. Pete podchodzi do biurka recepcji i rejestruje go.
W zasadzie to zaczynam podejrzewać, że to jednak jest wielka sprawa,kiedy słyszę jak Riley zaczyna mówić do mnie jak do dziecka.
- Będzie o wiele lepiej, jeśli zostaniesz tutaj,  Brooke.- Praktycznie mruczy.
Patrzę posępnie.
- Riley, nie traktuj mnie jak kwiat. Chcę być tam dla niego. Muszę tam być dla niego.

 Pete idzie w kierunku w którym zniknął Justin. Szybko podbiegam do niego.
- Pete, mogę pójść z nim?
- Przez chwilę chłopcy prowadzą męską komunikację a potem Pete w końcu kiwa głową do Riley'a i mówi do mnie.
- Przyjdę po ciebie, kiedy już będzie przygotowany.
- Przygotowany? -Pete znika w tym samym korytarzu co Justin.
- Riley? -Jestem kompletnie zdezorientowana. Riley wzdycha.
- Będzie miał zabieg, który ma na celu wywołanie napadu  padaczkowego.- Kiedy zaczyna tłumaczyć, słucham tak jakbym przemieszczała się na drugi koniec tunelu i z każdą chwilą coraz bardziej się oddalała. Ogień pali się w moich oczach i wiem tylko to, że ściany szpitala są białe. Tak puste, zwykłe i białe.
-… a jego mózg otrzyma impuls elektryczny…
- W moim krótkim życiu nauczyłam się, że nie można biegać z rozerwanym ścięgnem, ale można mieć roztrzaskane serce na milion kawałków i nadal można kochać całym sobą.
Całym nędznym, szalenie kruchym, cholernym sobą…
Czuję, że moje serce wali jak nigdy, bum bum bum. Choć próbuję się zachowywać jakby to nie było NIC WIELKIEGO, to mój mózg wrze próbując pojąć to, co właśnie wyjaśnił mi Riley.
Justin dobrowolnie zgłosi się na elektrowstrząsy. Na cholerne impuls elektryczny który zostanie wysłany przez jego skórę głowy do mózgu, żeby dostał napadu padaczki.
Teraz mówi mi że może nastąpić krótkotrwała utrata pamięci, że podadzą mu chwilowo działający środek znieczulający i że poziom tlenu w jego krwi i rytm serca będą monitorowane.
Że poza możliwą krótkotrwałą utratą pamięcią, nie ma innych efektów ubocznych. Przysięgam, że kiedy odtwarzam w głowie to jak Justin znika korytarzem z personelem szpitala, słyszę niskie, tępe echo odbijające się o zimne, białe ściany. Ten niski, uszkodzony dźwięk wydobywa się ze mnie.
- Och, Riley.- Jego imię jest niskim, nieszczęśliwym jęknięciem. Zakrywam twarz rękoma,
bo panika i lęk zwiększają się jak przypływ, topiąc mnie.
Mój puls robi się nierówny, gdy pojawia się Pete i daje mi znak. Podbiegam i idę za nim, na wpół martwa i na wpół żywa jak nigdy w życiu z czystej paniki. Wchodzę do pokoju, widzę maszyny i doskonale uświadamiam sobie niezrównany chłód szpitala. Widzę go na środku pomieszczenia. Jego grube nadgarstki są przywiązane skórzanymi kajdanami.
Jego piękne ciało jest rozciągnięte na płaskiej powierzchni i zakryte szpitalną koszulą.
Patrzy w sufit.
Justin
Mój piękny, arogancki, zabawny, karmelowooki chłopiec i mój poważny, ponury mężczyzna, który kocha mnie tak jak nikt na świecie.
Chęć chronienia go przed tym, co nadchodzi jest tak miażdżąca że podchodzę wolnym, lecz zdecydowanym krokiem. Trzymam jedną rękę pod moim brzuchem o wielkości melona, gdzie mieszka nasz dziecko. Moje całe ramię niekontrolowanie się trzęsie, kiedy sięgam po dużą, opaloną rękę przywiązaną do stołu. Przywiązaną. Do stołu.
Mój głos łamie się jak szkło, gdy lekko wplatam palce w jego dłoń. Próbuję brzmieć spokojnie i rzeczowo, ale tak naprawdę to chcę krzyczeć.
- Justin, nie rób tego. Nie rób sobie krzywdy, już więcej nie rób sobie krzywdy.
Ściska moje palce i odwraca spojrzenie ode mnie.
- Pete…
- Pete chwyta mnie za łokieć i odciąga. Zaczynam wariować, kiedy dociera do mnie, że Justin nie chce mnie tam widzieć. Nie spojrzał mi w oczy. Dlaczego nie spojrzy w moje cholerne oczy? Obracam się do Pete, gdy wyciąga mnie z pokoju. Mój głos ukazuje się  w jedną skale pod histerię.
- Pete, proszę nie pozwól mu na to! -Pete łapie mnie za ramiona i syczy nisko,
by nie przykuwać do nas uwagi.
- Brooke, to częsty zabieg stosowany na ludziach z dwubiegunowością. Właśnie tak powstrzymują ludzi przez samobójstwem! Nie wszyscy znajdują właściwą dawkę leków i lekarze są tego świadomi. Będzie uśpiony.
- Ale to tylko walka, Pete.- Kłócę się bezradnie i wskazuję na pokój.
- To tylko głupia walka, a to jest on!
- Przejdzie przez to. Już raz to zrobił!
- Kiedy?- Krzyczę.
- Kiedy cię nie było i musieliśmy powstrzymać go przed podcięciem sobie cholernych żył z
twojego powodu!

Omójboże.
Moje serce kruszy się tak bardzo, że chyba to słyszę. To nie tylko moje serce, ale moje całe ciało pęka od środka, łamie się pod żalem tego, co właśnie powiedział mi Pete.
Ból jest tak dużo że zginam się, troskliwie wokół mojego brzucha i muszę przypominać sobie o oddychaniu. Jeśli nie dla mnie, to dla tego dziecka. Dla jego dziecka.
- Brooke, żył z tym gównem przez całe życie. Wstaje, leży, rzuca się. Jego decyzje mogą boleć ale ich podejmowanie pomaga mu przetrwać. Tak został ukształtowany, taki jest. Jest silny z powodu tego syfu! Możesz być żałosny albo potężny, ale nie możesz być jednym i drugim. On jest potężny. Musisz być silna, dla niego. Załamie się, jeśli będzie wiedział, że to cię rujnuje.
- Choć lęki spożyły całą moją pewność siebie, burzy mi się w żołądku, jakoś udaje mi się wziąć w garść i wyglądać jak substytut osoby. Udaje mi się wyprostować kręgosłup i unieść głowę. Biorę mały, niespójny oddech, bo robię to dla niego Zrobię to z nim, udowodnię sobie i jemu, że będę wystarczająco silna, by cholernie go kochać. Biorę kolejny oddech i wycieram oczy.
- Chcę tam być. -Pete pokazuje na drzwi i kiwa głową z akceptacją.
- Proszę bardzo.

  Moje kroki są ciche i niemalże chwiejne, gdy wchodzę do pokoju. Justin jest duży, masywny i silny, wiem o tym, nawet jeśli moje serce jest jak szmata w piersi i kiedy cała krew zdaje się być lodem to udowodnię mu, że jestem warta być jego partnerką. I że będę silna wtedy, kiedy on nie może.
Nie wiem jak to udowodnię, bo kiedy wchodzę do środka czuję że zaraz się przewrócę, jak burzony budynek. Nie daję nic po sobie poznać, ale w środku w duszy rozpadam się, nerw po nerwie, organ po organie.
Teraz patrzy na mnie, prosto w oczy i widzę obawę w jego ciemnych oczach.
Oczywiście, boi się że się przewrócę. Nie chce widzieć tego w moich oczach.
- W porządku?- Pyta mnie zachrypniętym szeptem.
Przytakuje i sięgam po jego rękę. Moja odpowiedź powinna brzmieć ‘bardziej niż w porządku’, prawda? Ale nie udaje mi się nic powiedzieć przez ściśnięte gardło. Więc pocieram jego palce moimi a kiedy je ściska, przypomina mi się nasz lot do Seattle.
Ta ręka, ta której nigdy nie puszczę, ściskam ją tak mocno jak potrafię i uśmiecham się niepewnie.
- To moja dziewczyna. - Mówi, pocierając mnie kciukiem.
Jest przywiązany i zaraz otrzyma elektrowstrząsy a pyta o mnie. O Boże, tak bardzo go kocham, że jeśli umrze to chcę umrzeć razem z nim i to nie jest pieprzony żart. Mrugam, powstrzymując łzy i ściskam go mocniej.
- Czy mogę trzymać go za rękę?- Pytam jedną z pielęgniarek.
- Przykro mi, ale nie podczas zabiegu. - Odpowiada.
Justin ostrożnie mnie obserwuje, kiedy zmuszam się do cofnięcia. Przyczepiają jakieś elektrody do jego czoła. Kula ognia gromadzi się w moim gardle i żołądku. Już chyba nawet nie oddycham, gdy pielęgniarka pyta go...
- Jest pan gotowy?
- Dawajcie.- Odpowiada na chwilę kierując na mnie wzrok, by sprawdzić moją reakcję. Potem znowu kieruje je na sufit. Rozpoczynają  podawać mu kroplówkę, by go uśpić.
Zaczynają zadawać mu pytania.
- Imię i nazwisko?
- Justin Bieber.
W moich oczach zbierają się łzy.
- Data urodzenia?
- Dziesiąty kwietnia, tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty ósmy.
- Miejsce urodzenia?
- Austin w Teksasie.
- Imiona rodziców?
- Pattie Mallette i Jeremy Bieber.
Ledwo udaje mi się znieść fakt, że jest przywiązany i mówi o swoich cholernych rodzicach. Tych samych, przez których jest teraz taki czarny. Odpowiada na pytania głębokim i silnym głosem.
Potem pielęgniarka mówi do niego.
- Proszę odliczać od jednego do stu.- I nakładają mu maskę na usta.
Zaczyna liczyć, a ja liczę w głowie razem z nim. Jego oczy zamykają się. Piękne, ciemne rzęsy układają się na silnych kościach policzkowych.
Moje instynkty opiekuńcze tak wariują, że chcę na nie nakrzyczeć żeby przestały teraz, gdy już mnie nie widzi i nie może dopilnować bym tego nie zatrzymała. Ale stoję tutaj, bo on tego chce.
Bo jest silny. Silniejszy ode mnie. Jak za uderzeniem bata wróci do siebie tak samo jak życie zmusiło go do tego.
Wtedy przesyłają impuls.
Jego duże ciało drga i napina się na stole.
Moje ciało napina się i zaczyna eksplodować.
Maszyna wydaje z siebie pikający dźwięk.
Palce u jego stóp zwijają się.
Nie wiedziałam czy będzie się miotał, rozbijał sprzęty bo jest taki silny. Ale jego ciało jest w miarę nieruchome, gdy przyjmuje wstrząs w mózg. O mój Boże.
O mój Boże.
O mój cholerny Boże.
Jestem zakochana w Justinie Bieberze, a on cierpi na zaburzenia afektywne dwubiegunowe pierwszego stopnia i spada na mnie to niczym lawina.
Nigdy tak nie płakałam. Pomimo że wkładam maksymalny wysiłek w to, by nie płakać to łzy dosłownie rozlewają się z moich oczu. Ramiona trzęsą się i całe ciało jest tak bardzo osłabione żalem że odsuwam się do tyłu i zsuwam po ścianie, próbując pochłonąć z powrotem wszystkie łzy.
- Hej, Brooke, hej.- Mówi Pete, klękając przy moim boku i przytula mnie.
- To takie trudne.- Odpieram, zasłaniając twarz i próbuję odsunąć się od niego, bo Justin chciałby tego. Nie spodobałoby mu się to.
- Nie dotykaj mnie, Pete. O Boże, to jest tak cholernie trudne. Tak cholernie trudne!- Chwyta mnie i potrząsa mną trochę. Jego głos dodaje otuchy, ale w oczach widać ból.
-Brooke, on nie cierpi. Chce tylko, żeby było mu lepiej. Brooke, on NIE jest ofiarą.
Dokonuje wyborów bazując na okolicznościach. Będzie się martwił o ciebie. Musisz się
trzymać, tak jak on. Proszę, błagam, bądź silna.
- Kiwam głową, ale mogę myśleć tylko o tym, co przeżywa piękny mózg Justina, jego piękne ciało, moja świątynia, moje sanktuarium.
- Brooke, mnie też to boli. W porządku? Mnie też to boli. Nie może tego zobaczyć.
Jest silny, bo dla niego taka właśnie jest jego rzeczywistość. Radzi sobie z nią, nie zna innego życia. Nie lamentuje nad nim. Nie pozwól mu zobaczyć, że to cię łamie, bo inaczej załamiesz go. Nie musisz go ratować. Po prostu bądź z nim, kiedy sam się ratuje.
- Biorę się w garść, przytakuję i wycieram łzy, próbując się poskładać. Wyciskam łzy z oczu próbując wstać. Pielęgniarki i lekarz mówią, że już po wszystkim.
Justin nadal leży uśpiony na stole. Zdjęli mu maskę i w jakiś sposób oczyścili drogi oddechowe. Kiedy jest już rozwiązany, chwytam go za rękę, przysuwam ją do ust i całuję wszystkie kłykcie. Potem wycieram je do sucha ustami, usuwając moje łzy.
Sposób w jaki opiekują się Justinem…
Pete jest takim dobrym człowiekiem, że serce łamie mi fakt, iż moja siostra tego nie dostrzega.
- Pete, moja siostra naprawdę cię lubiła. Nie wiem, co się stało.- Szepczę.
Jego brwi unoszą się aż do linii włosów.
- Co? Brooke, ja też ą lubię. Nadal. Ale nie opuszczę mojego brata dla byle kogo.
- Kiwam głową w milczeniu, oglądam dużą rękę Justina. Każdy odcisk, każdą linię na jego dłoni… wypukłość jego kłykci, długość i kształt jego pięknych palców...krótkie, czyste, owalne paznokcie.
Po cichu głaszczę linie na dłoni Justina, a potem podnoszę głowę i uśmiecham się do życzliwych, brązowych oczu Pete.
- Któregoś dnia znajdziesz kogoś, dla kogo będziesz chciał zrobić wszystko. Zajmę się nim, Pete. Nauczysz mnie jak idealnie się nim zajmować. -Uśmiecha się i klepie mnie po ramieniu.
- A do tego czasu żadne z was nie będzie musiało robić tego w pojedynkę. - Kładzie rękę na ramieniu Justina i przysięgam że w sercu i umyśle naprawdę jest bratem Justina, nawet jeśli nie dzielą tej samej krwi. W tej chwili bardzo żałuję, że moja siostra i ja nie jesteśmy tak blisko i nie jesteśmy tak lojalne.
- Brooke, zrobiłem coś czego bardzo się wstydzę i chyba jestem ci winien przeprosiny.
- Łamie się Pete. Rozpacz w jego oczach lokuje małe kostki lodu w moim brzuchu.
- Kiedy odeszłaś, było z nim bardzo źle. Był pod stałą obserwacją w szpitalu, i kiedy tylko się budził  usypiali go ponownie bo niszczył wszystko i próbował pójść za tobą. Dali mu antydepresanty, nie zadziałały a przy osobach, które mają tak szybkie cykle jak Jus to i tak nie najlepszy pomysł. Więc musieliśmy zacząć stosować to...- Wskazuje na stół.
- Robiliśmy tak przez kilka tygodni, żeby mógł zostać wypisany…

 Patrzy na mnie, a ja być może już nawet nie oddycham. Tylko się gapię, czekając na więcej.
Jestem zagubiona i częściowo odrętwiała od kolejki górskiej tego dnia.
- Po pierwszych trzech zabiegach trochę mu się polepszyło, więc został wypisany.
Potem przez kilka tygodni przychodziliśmy trzy razy w tygodniu na elektrowstrząsy. Podczas całego tego czasu był czarny. Przyprowadziliśmy mu czternaście kobiet. -Moje serce pęka na wspomnienie o nich i czuję jak ustawiam kilka emocjonalnych murów, łapiąc się za brzuch.
Nie chcę wiedzieć, nie chcę wiedzieć, nie chcę wiedzieć, krzyczy mój mózg.
- Wszystkim tym kobietom kazałem podpisać dokument, że nie będą o tym mówić, nie będą robić zdjęć i że użyją podwójnego zabezpieczenia… Po pół godziny wszystkie wyszły z nienaruszonymi opakowaniami prezerwatyw, twierdząc, że nie były w stanie zmusić go do obrócenia się czy choćby podniesienia głowy z łóżka. Powiedział im, że mają wyjść. Wszystkie.  -Dalej się gapię, a Pete pociera twarz rękoma i dodaje.
- Brooke, nie spał z żadną z nich. Nie ważne jak bardzo próbowaliśmy go do tego nakłonić. Miał obsesję na punkcie twojego pieprzonego listu. Czytał go przez cały czas, kiedy był przytomny. Gdy w końcu wyszedł z tej depresji i wróciły brązowe oczy, kompletnie niczego nie pamiętał. Może dlatego, że był czarny a może z powodu efektów ubocznych elektrowstrząsów. Miała około dwunastu zabiegów ale prawie go straciliśmy, Brooke. Wiesz o tym? Riley i ja byliśmy... byliśmy na ciebie tak cholernie wkurzeni! Więc powiedzieliśmy mu że dobrze się bawił z tymi wszystkimi kobietami.
- Pete!- Nabieram powietrza w całkowitym i kompletnym horrorze.
- Przepraszam! Ale chcieliśmy żeby pamiętał jak było kiedyś, przed tobą. Chcieliśmy, aby przypomniał sobie że na świecie są setki kobiet, nie tylko ty. - Wzrusza ramionami i patrzy
na mnie prawie błagająco.
- Ale nawet, gdy próbowaliśmy go przekonać że dobrze sobie radzi bez ciebie to zdaje się, że głowa nie rządzi takim mężczyzną jak on. Usłyszał o tych wszystkich kobietach, nie skomentował a potem zaczął się pakować i powiedział, że lecimy do Seattle i mamy pojechać po twoją siostrę i zabrać ją do ciebie. Więc, taa. Ja, Riley okłamaliśmy go. - Mówi.
- To mnie zabijało. Teraz, kiedy dowie się prawdy… już nigdy nam nie zaufa!
 - Jego głos załamuje się. Odwraca się, gdy Riley wchodzi do pokoju. Jego wzrok waha się między nami, wyczuwając że coś jest na rzeczy. W końcu Pete odzywa się monotonnym, zmęczonym tonem.
- Stary, powiedziałem jej. -Riley trafia na moje niedowierzające spojrzenie ze zmartwioną twarzą.
- B. - Mówi. To wszystko, co mówi. Jedną literę. Tą literę, która jest wytatuowana na prawym bicepsie Justina.
- Musicie mu powiedzieć. - Mówię i zerkam na jednego, a potem na drugiego mężczyznę. Nie jestem nawet w stanie opisać cierpienia jakie teraz czuję w imieniu Justina.
- Nigdy, przenigdy go więcej nie okłamujcie. To niesprawiedliwe w stosunku do niego! Też raz to zrobiłam i rozumiem, że też chcieliście go chronić… ale to go wprowadza w błąd.
Mulące jest zapominanie o niektórych rzeczach, które się robiło. Nie możecie…
żadne z nas nie może go okłamać, nigdy. Słyszycie mnie?
- Riley przesuwa ręką po twarzy i jego głos także drży.
- Zwolni nasze pierdolone tyłki. -Patrzę na nich, na ich niepewne wyrazy twarzy i kręcę głową.
- Jeśli naprawdę w to wierzycie, to w ogóle go nie znacie.

~~~~

Budzi się krótko po wyjściu chłopaków. Jego oczy są leniwe, ale zatrzymują się na mnie i wyostrzają. Jeszcze nie są brązowe, ale widzę kapkę życia w tych czarnych kałużach.
Czuję w środku lekkie łaskotki, które stają się wielkim wiązką emocji.
- Spójrz na siebie. - Mówi odurzonym lekami głosem. Słyszę oczywiste uwielbienie w jego słowach, jakbym wspaniale wyglądała. Kiedy widzę jak pojawia się jeden dołeczek, siła moich emocji poraża mnie. On nie wie że był w rozsypce, gdy mnie nie było ale ja już tak.
Nie wie, że przyprowadzono mu kobiety które miały go zaspokoić, a on ich nie chciał.
Nie wie, że jest wspaniały, idealny, piękny, dostojny, dobry, i że jest wszystkim, wszystkim,
czego kiedykolwiek chciałam.
I w tej chwili to kurewsko boli, że jego bracia którymi się opiekuje i kocha, także nie wiedzieli, co zrobić i koniec końców, okłamali go.
- Spójrz na siebie. - Odpieram czule i natychmiast klękam na podłodze przy jego łóżku, kładąc policzek na jego kłykciach. Jeszcze raz całuję każdego siniaka na jego ręce.
- Hej, daję radę. Nie chcę żebyś się martwiła.- Mówi, głaszcząc wolną ręką moją głowę.
- Wiem. - Opuszczam głowę i pocieram twarz o prześcieradło, żeby nie zobaczył potok łez wypływającego z moich oczu. Znowu całuję z miłością jego kłykcie.
 Wiem. Nawet z głosem zdefiniowanym znieczuleniem, jego głos nadal ma na mnie taki sam efekt.
- Chodź tutaj. Co robisz tam na dole?- Mamrocze ochryple i ciągnie mnie w górę. Wiem, że podali mu lek zwiotczający mięśnie ale mimo to zanim się orientuję wciąga mnie na siebie.
Kładzie mnie tak jak śpimy w nocy, gdy jest w moim łóżku. Mój okrągły brzuch wchodzi w
drogę ale nie jest ogromny, więc przechylam się na bok i wącham jego szyję. Zanurzam
twarz w jego piersi, gdy się układamy.
- Twoje pielęgniarki wyrzucą mnie, jeśli to zobaczą.- Mówię.
Chwyta mnie za tyłek poprawiając trochę.
- Nie pozwolę im. Jesteś moim lekarstwem. - Zamykam oczy, pachnie sobą. Jego ramiona należą do niego. Wszystko jest normalnie, poza tym że ja mam na sobie ubranie a on koszulę szpitalną. No i nie jesteśmy w pokoju hotelowym. Nadal jest sobą, nosi moje serce na dłoni. Wszystko czego chcę jest właśnie tutaj, w moich ramionach.
Przesuwam rękę do jego szczęki i całuję jak mogę, każdą część jego twarzy, przywierając do niego ciut rozpaczliwie.
- Justin, jesteś moim królem. - Przytulam go mocno.
- Nie ma dla mnie szachów bez ciebie. -Przesuwa się, naciska przycisk pod łóżkiem i lekko podnosimy się do pozycji siedzącej. Układa mnie na swoich kolanach, jego usta znajdują się przy moim uchu.
- Jesteś królową, która mnie obroni. - Mówi w rozbawieniu a gdy kiwam głową, bo nie mogę się odezwać, głaszcze mnie po włosach, wpatrując się w moją twarz. Wiem, że moje oczy są opuchnięte i domyśla się że płakałam ale nic nie mówi. Czuję jak jego usta przyciskają się do moich powiek, najpierw do jednej a potem do drugiej. Trzyma w pięści moje włosy i prosi szorstko.
- Bądź silna, moja petardko. Bądź silna tak jak ja. - Przytakuję.
- Spróbuję, bo inspirujesz mnie.
- Załatwiliśmy to, co prosiłeś, Justin. - Mówi z drzwi Riley. Jest mi tak wygodnie w tych ramionach, że nawet się nie odwracam, by go przywitać. I wtedy czuję coś gładkiego przy policzku.
Otwieram oczy i widzę że Justin wyciąga do mnie różę. On. W szpitalu. Daje mi różę z tymi mrocznymi ale migoczącymi oczami o złotych plamkach.
-Justin. - Mówię zawstydzona i śmieję się w zażenowaniu.
- Dałbym ci cały cholerny ogród, gdybym mógł. - Odchyla moją brodę blokując swój wzrok na mnie.
- Za to, że jesteś teraz tutaj, ze mną.
- O Boże. - Grzebie twarz w jego piersi, bo nie zniosę tego. Moje palce zaciskają się na jego szpitalnej koszuli.
- Będę tutaj za każdym razem, kiedy będziesz tego potrzebował. Będę tutaj, obiecuję ci.

 Kiedy wypisujemy się ze szpitala, dostaję SMS-a od Melanie:
Jak tam w Żyli Długo i Szczęśliwie? Radośnie?
Uśmiecham się, kiedy wracamy naszym wynajętym Escalde, jak gdyby to był kolejny poniedziałek. Justin wsiada ze mną do samochodu i kładzie ramię na oparciu mojego fotela, tak jak zawsze. Przeszłam przez piekło i jestem z powrotem w niebie. Nagle dociera do mnie, że właśnie tak będzie wyglądało moje życie: po ciemności zawsze, zawsze odnajdę światło. On nim jest.
Odpisuję: Idealnie.
- Ostatnim razem wstrząsy pomogły nam wyciągnąć go z myśli samobójczych, ale musieliśmy robić to trzy razy w tygodniu. Teraz po prostu nie mamy na to czasu. Nie możemy podać mu więcej środków zwiotczających mięśnie, więc miejmy nadzieję, że to był wystarczający reset. - Mówi do nas Pete.
- Nic mi nie jest, kurwa. - Warczy Justin. Wszyscy zdajemy się wypatrywać jego wzroku i to Riley ma na tyle odwagi, żeby przemówić.
- Justin, Pete i ja chcielibyśmy zamienić z tobą słówko w pewnej sprawie. - Mówi, zerkając na mnie i używając głosu który praktycznie błaga mnie bym namówiła Justina do bycia rozważnym.
- Pete ma nowe informacje, co do siostry Brooke i chcemy też ci coś powiedzieć. Jutro rano zanim pójdziesz na siłownię?
- Słyszałem. - Mówi wprost, zaskakując wszystkich w samochodzie.
- Nadal zastanawiam się, co z wami zrobić, kretyni.
- Cholera, Jus. - Mówi przerażony Riley.
- Zaraz będę musiał zmienić pieprzone spodnie. Tylko bądź racjonalny. - Pete wygląda na naprawdę zmartwionego.
- Jus, przysięgam na Boga, że nigdy nie okłamałbym cię w innej sprawie. To wydawało się nieszkodliwe. Wydawało się że to jedynie pomoże twojemu zdrowiu psychicznemu.
- Mojemu zdrowiu psychicznemu nie jest lepiej, kiedy wiem że nie mogę wam ufać, dupy wołowe. - Warczy, a oni milkną i dalej są zieleni, kiedy dodaje.
- Jesteście moimi braćmi, ale ONA JEST MOJA. Gdyby zostawiła mnie z powodu waszego kłamstwa to w tej chwili bym was zabił. Zabiłbym was oboje, do cholery.
- Justin, sprowadzilibyśmy ją z powrotem do ciebie.- Przysięga Pete.
- Przysięgam, że gdybyśmy znali poziom twojej… Przysięgam, że sprowadzilibyśmy ją z powrotem.
- Justin, próbowaliśmy pomóc ci przetrwać. Jak zawsze. Stary, myśleliśmy że to koniec.
Myśleliśmy, że pomagamy. Ale potem Brooke wróciła i dotarło do nas jak bardzo, cholera jak bardzo się myliliśmy. Nawet nie wiemy jak mamy oczyścić swoje czyny i nie wyjść przy tym na idiotów w twoich oczach.
- Justin  przez długi czas jest zamyślony i ich troje wymienia między sobą dziwne, braterskie, ważne spojrzenie. Potem Justin kiwa głową i owija mnie ramieniem w pasie, przyciągając do siebie.
Kiedy trąca nosem mój puls z łagodnym warknięciem i kładzie rękę na zaokrągleniu mojego brzucha, całe napięcie znika z moich ramion. Rozpływam się w jego ramionach.
Tysiąc mięciuchnych rzeczy trzepocze po moim wnętrzu gdy słyszę jak znowu mnie wdycha, tym razem dłużej i mocniej. Tak jakby potrzebował mojego zapachu, by się uspokoić i odnaleźć równowagę. Opuszczam głowę i całuję czubek jego ciemnej głowy, przebiegając palcami przez jego włosy. Przysięgam, że nie mogę przestać go całować. Całuję jego szczękę, skroń. Sięgam po jego rękę, całuję palce.

Kiedy wracamy do apartamentu, Diane podaje kolację. Jej twarz rozjaśnia się, gdy widzi go przy stole, a kiedy Justin spogląda na mnie z naprzeciwległego końca, poklepuje się po kolanie, prawie biegnę do niego. Gdy podnosi widelec z jedzeniem dla mnie, czuję się jak nierozsądny, głodny ptak, który jest karmiony po raz pierwszy od wieków. Kiedy cicho pyta mnie:
- Więcej?- Wymownie obserwując moje usta podnosi widelec, potakuję i biorę wszystko.
Potem, zanim jeszcze zaczynam przeżuwać, przyciskam usta do jego warg bo nie jestem w stanie opisać ulgi jaką czuję po tym zabiegu. Nic mu nie jest a nawet jest trochę lepiej.

 Kładzie się leniwie na łóżku, jego ciało nadal jest zrelaksowane resztkami znieczulenia i środków zwiotczających mięśnie które mu podali. Materac skrzypi kiedy upada na niego.
Taki muskularny i wyluzowany.
- Chodź tutaj. - Woła bez podnoszenia głowy czy spojrzeniu, gdzie jestem.
Właśnie umyliśmy zęby a teraz podnoszę ubrania, które porozrzucał po całym pokoju.
Potem dodaję moje ciuchy do schludnej kupki na krześle w kącie i wsuwam się naga pod kołdrę. Nasze ciała dotykają się. Każde doznanie jest dla mnie podwojone. Jestem wdzięczna za jego dotyk. Za słuchanie jego głosu. Za każdą chwilę, którą teraz z nim dzielę.
Wiem jakie to cenne. Każda piosenka, którą mi puszcza, gdy ten cudny umysł dobrze się czuje oraz płonie światłem i myślami. To jest cenne nawet wtedy, kiedy znajduje się w ciemności, cicho z nią walcząc i przylegając do mnie.
Obejmuje mnie ramieniem w pasie a jego palce owijają się wokół mojego biodra, kiedy przyciąga mnie do siebie na łyżeczkę. Moje obawy związane z tym, że obserwowałam jak przechodził przez to, co właśnie miało miejsce nadal mnie zalewają. Nie mogę nic na to poradzić iż bardzo mocno przywieram do jego ciała. Słyszę jak wydobywa się z niego rozbawiony chichot.
Słyszeć jego łagodny, seksowny śmiech…
O Boże.
- To nie jest śmieszne. - Mówię ze łzami w oczach i obracam się w jego stronę.
- To nie jest śmieszne, do cholery.
- Tak, jest. - Szepta z jednym uroczym dołeczkiem. Jego głos jest głęboki i nierówny, gdy przesuwa koniuszkiem kciuka po moim nosie.
- Nikt, nigdy wcześniej się o mnie nie martwił.
- Martwili się, Justin. Wszyscy których kochasz, też cię kochają. Pete, Riley, Trener i Diane.
Są tylko lepsi w ukrywaniu tego przed tobą. -Patrzy na mnie w zamyśleniu a następnie rozkłada rękę na moim brzuchu. Jego usta ocierają się delikatnie i czule o moje.
- Już wcześniej to robiłem. Dam radę, petardko. - Te ciemne oczy obserwują mnie, teraz pociera kciukiem moje czoło.
- Nie rób takiej smutnej minki z mojego powodu, w porządku? - Przysuwa mnie mocniej do siebie i zaciska oczy, pojękując. Tak jakby trzymanie mnie było dla niego bardzo przyjemne.
- Chcę cię uszczęśliwiać. Chcę cię cholernie uszczęśliwiać. Nigdy nie chcę cię zasmucać.
- W porządku. - Mówię nadal trochę poruszona i przyciskam usta do jego szczęki.
-W porządku?- Pyta, obracając głowę i przyciskając usta do moich.
Zsuwam rękę i oplatam nią mój brzuch, splątując nasze palce i potakuję.
- Bardziej niż w porządku. - Przesuwając wolną ręką po jego włosach, oplatam nogą jego biodra i zostawiam deszcz tysiąca pocałunków na jego twarzy, przez co chichocze. Śmieję się razem z nim.
Uśmiech skręca moje usta z każdym pocałunkiem który na nim zostawiam, ale nie przestaję. Teraz wiem, że naprawdę jest mój.
Te palce były moje od chwili kiedy mnie dotknęły. Ta twarz. Te usta.
Jego ogromne, życzliwe, opiekuńcze, zaborcze i wybaczające serce.
Był mój od chwili, gdy ja byłam jego. Ta wiedza sprawia jakbym została rozbita na części a potem poskładana na nowo do szczęśliwej całości.
- Chcę spać z tobą we mnie. - Proszę, przesuwając rozchylonymi ustami wzdłuż jego szczęki.
Nagle moje palce prawie wbijają się w skórę jego ramienia, gdy wdycham jego ciepły zapach i próbuję zbliżyć się z moim opuchniętym brzuszkiem pomiędzy nami.
Wsuwa rękę między nami i zaczyna przygotowywać mnie palcami. Obraca głowę i wolno, leniwie pochłania moje usta. Jego język spowalnia mnie, liże mnie z leniwą rozkoszą.
- Jesteś gotowa?- Pomrukuje ciepło.
- Wypełnij mnie…- Tylko tyle mogę powiedzieć. Z mojego gardła płynie chrapliwy dźwięk, kiedy chwyta mnie w pasie i zanurza na swojej długości. Wypełnia mnie tak... jestem tak wypełniona i pełna iż ledwo mogę mówić, oddychać czy myśleć o czymkolwiek poza faktem, że Justin jest we mnie. Pulsująco gorący, jego usta pochłaniają mnie powoli, po cichu i zapewniające, że da sobie radę.
I, że ma mnie.

~~~~

W dniu walki nadal jest czarny. Atmosfera w apartamencie prezydenckim jest napięta, kiedy czekamy aż się przygotuje. Pete, Riley i Trener czają się przy drzwiach naszej sypialni a mnie pożera lęk, bo naprawdę nie wiem czy powinien walczyć w takim stanie.
- Wspomnij imię tego sukinsyna!- Syczy Trener do Pete. Chyba chce sprowokować burzliwą energię Justina, ale Pete kręci głową.
- Nie będziemy używać gniewu. Jest pełen samo nienawiści, kiedy ma doła. - Szepta Pete.
Za to ja osobiście wyczułam jego wewnętrzną rozterkę. Jest skryty w sobie, walczy.
Nie wypowiada ani jednego słowa samo nienawiści, ale czuję, że myśli o nich, czuje je w swojej duszy. Elektrowstrząsy pomogły, ale nadal ma doła. Dobija mnie, że musi walczyć w takim stanie.
- Brooke, spróbuj rozgrzać jego mięśnie. - Sugeruje Pete.
Podchodzę do miejsca, w którym Justin wiąże buty w milczeniu, przesuwam rękoma w górę i w dół po jego plecach. Rozluźniam każdy mięsień jaki mogę, budząc je wolnym, celowo mocnym naciskiem moich palców.
- W porządku Justin, naładujmy się trochę energią. Wiem, że ta ci się podoba. - Mówi Pete, ustawiając iPoda Justina na doku.
Głośne dźwięki „Uprising” Muse rozbrzmiewają w pokoju. Buntowniczy beat muzyki zdaje się dosięgać uszu Justina i jego mięśnie zaczynają się napinać pod moimi palcami, jakby nic nie mógł na to poradzić. Moje serce lekko łomocze. Czy wraca do siebie?
Był tak zajęty wewnętrzną walką ze sobą, że zastanawiam się czy zostało mu jej na tyle,
by walczyć ze Skorpionem.
Zakłada drugi but, a ja masuję jego twarde mięśnie i próbuję przetransportować każdy kawałek dobra i uzdrawiającej energii jaką mam. Rozgrzewam każdy mięsień, przesuwając w górę jego pleców. Zwracam szczególną uwagę na stożki rotatorów.
Gdy nie mogę się już powstrzymać, pochylam się do jego ciemnej głowy by zapytać jak się czuje, Jus obraca się i łapie mnie za tył głowy. Trzyma mnie, biorąc w posiadanie moje usta plądrując je.
Kiedy się odsuwa, moje usta płoną od mokrego ognia jego warg a jego oczy połyskują mroczną, mocną determinacją. Patrzy na mnie tak jakbym była jedyną nadzieją na świecie.
Spojrzenie jego oczu jest tak dzikie i intensywne, że zapala we mnie nadzieję. Może będzie walczył. Może chce tego na tyle mocno żeby wypłynąć na powierzchnię. Wiem jak bardzo chce wygrać i wiem jak nienawidzi tego, gdy jego mroczna strona pieprzy mu w głowie.
- Justin, stary, właśnie na to czekałeś. - Pete łapie go za ramiona, ściskając zwraca jego uwagę.
- Wszystko, czego zawsze chciałeś jest w zasięgu ręki. Wszystko. Masz plany na to, co będzie po mistrzostwach wiem że masz. Wygranie ich spełni je. Brooke, dziecko… - Słysząc te słowa, na chwilę zamyka oczy a potem robi długi, powolny wdech. Pete pochyla się i szepcze mu coś do ucha, Justin kiwa głową.
- Dzięki. - Odpowiada ochryple.
Kiedy znowu otwiera oczy, wstaje i złącza w moim mózgu wydają się podpalać z ekscytacji.
Już ubrany w strój bokserski, jego wyrzeźbione, opalone ciało wygląda na maszynę do walki najwyższej generacji. Sam tak się zbudował. Kiedy mówi 'Chodź tutaj, Brooke', jestem tak absurdalnie zdenerwowana tą walką, że prawie upadam idąc. Bierze mnie w ramiona i mocno przytula, zostawiając ciepły pocałunek za moim uchem.
- Chcę cię widzieć przynajmniej kątem oka. Przez cały czas. Przez całą walkę.
- Nagle moje wnętrze drży wiedzą, że będzie walczył. Piekło czy niebo, będę go oglądała.
- Nie ruszę się z miejsca!- Obiecuję.
Jeszcze przez chwilę skupia swoją uwagę na mnie, potem jeszcze raz całuje mnie za uchem i klepie w tyłek. To wszystko co robi. Później zaczyna skakać w miejscu, wyciągać ramiona do góry i wokół siebie. Atmosfera diametralnie się zmienia, kiedy drużyna znowu zaczyna oddychać.
- Gdzie jest Jo?- Pyta ochryple Pete.
Łaskotanie zaczyna się w moim brzuchu, bo uświadamiam sobie, że naprawdę wraca do siebie.
- Już patroluje teren.- Mówi Pete i w jego głosie słychać drżące podekscytowanie, bo chyba do niego też to dociera.
-Ani ty ani Jo nie macie zdejmować oczu z Brooke. Słyszysz mnie?- Rozkazuje, strzelając karkiem na jedną stronę, a potem na drugą.
- Rozumiemy, kolego!- Zapewnia go Pete.
- W porządku, jesteśmy już gotowi?- Trener zakłada na ramię sportową torbę z czystymi ubraniami Justina, Gatorade i dodatkowymi słuchawkami.
- Gotowy. - Odpowiada Justin, wyjmując iPoda z głośników. Muzyka momentalnie umiera i wszyscy obserwujemy jak chwyta słuchawki ze stolika nocnego i przyczepia je do srebrnego iPoda.
- Tak, do diabła! To jest mój chłopiec!- Krzyczy Trener.
- Nasz MISTRZ!- Krzyczy Riley.
- Kto dzisiaj skopie dupę?- Trener wali Justina w plecy, gdy wychodzą przez drzwi.
- Ja. - Słyszę niskie warknięcie Justina. Trener jeszcze mocniej wali go w plecy z głośnym tum.
- Czyje imię będą dzisiaj wykrzykiwać?
- Moje.
- Wymów je!
- Riptide.
- Nie tak wymawiają je skurwysyny! - Justin bije pięścią w swoją pierś i krzyczy.
- RIPTIDE!
- WŁAŚNIE TAK!- Odkrzykuje Trener.
Zderzają się kłykciami, a potem Trener wyprowadza go z pokoju i w stronę wind. Cała nasza reszta idzie z tyłu.
- Masz wystarczająco dużo siły na tą walkę, chłopcze?
- Mam. -Trener potakuje, a potem pogania.
- Co zrobimy jeśli nie ulegnie, chłopcze? Wiesz już, co robić?
-Wiem, co robić.
  - Kiedy słyszę to ostatnie spokojne oświadczenie, krew zbiera się w moich stopach i czuję jakby wszystkie inne części mnie trzęsły się. Dostaję gęsiej skórki. Część mnie chce być odważna i oglądać walkę ale nie pamiętam, żeby kiedyś aż tak brakowało mi odwagi.
Justin nagle marszczy brwi i wbija gruby palec w pierś Trenera.
- Cokolwiek się wydarzy, nie rzuca pan ręcznika. Słyszy mnie pan? My NIGDY, PRZENIGDY nie ulegamy. -Napięcie w powietrzu dramatycznie wzrasta i zostaje wymienione kilka spojrzeń.
Kiedy Trener od razu nie odpowiada, Justin popycha go o krok do tyłu.
- Trenerze. Nie rzuca pan ręcznika. Nie ulegamy. Koniec i kropka.
  - Oczy Trenera wędrują na chwilę w moją stronę. Tak, na chwilę ale nie na tak krótką, bym nie zauważyła wahania w jego wzroku zanim przytakuje. Stojący obok mnie Pete wypuszcza powietrze i łapie mnie za rękę, kiedy słyszymy ding.
- Chodźmy. - Mamrocze.
Wchodzimy do windy, ale jestem tak cholernie zdenerwowana, że moje mocno bijące serce złamie mi kilka żeber zanim dojedziemy do Podziemia. Justin po cichu przewraca iPoda w ręce, trzymając słuchawki w drugiej dłoni. Próbuje się wczuć. Z całą miłością jaką mam dla niego w moim sercu, obserwuję jak opuszcza głowę, zakłada słuchawki i włącza muzykę.
- Dlaczego obiecałeś?- Riley pyta Trenera oskarżycielskim tonem, kiedy Jus słucha muzyki.
- Jeśli zrobi się nieprzyjemnie to przecież nie pozwolimy mu tam umrzeć!
- Jego oczy robią się brązowe! Jeśli ktoś dzisiaj umrze to na pewno nie nasz chłopiec!- Odszczekuje Trener. W porządku, to jakaś gawęda wariatów! Mój brzuch jest zwinięty jak jadowity wąż gotowy do ataku i nie mogę stać tak w milczeniu ani sekundy dłużej.
- Pete, o czym oni mówią? Zaczynam tutaj wariować.
-Były pogłoski, że to ma być walka dekady.- Odpowiada pod nosem.
- Obaj są uparci jak cholera i jeden z nich musi ulec, żeby drugi mógł wygrać, Brooke. Może zrobić się naprawdę źle. Tak jak powiedziałaś...zdarza się coś więcej niż gówno.
- Przebłysk zeszłorocznego finału pojawia się w mojej głowie, nieproszony i niechciany.
Pamiętam ciało Justina leżące na zakrwawionej podłodze. Tłum krzyczący jego imię. I tą ciszę, kiedy dotarło do nich, że ich Riptide, ten waleczny, pełen pasji, piękny Riptide, poległ.
Podczas, gdy całe moje wnętrze skręca się i splata jak precle na to wspomnienie, zaczynamy wychodzić z windy, ale Justin łapie mnie za rękę i przytrzymuje. Szepcze mi do ucha.
- W zasięgu mojego wzroku.
Jego oczy wpatrują się we mnie a ja modlę się, modlę i modlę, żeby nie zobaczył strachu w moich oczach. Ściąga słuchawki i słyszę muzykę, grającą między nami. Jest szalona i szybka.
- Przez cały czas na swoim miejscu, Brooke. - Mówi do mnie i wsuwa ręce w moje włosy.
Przyciska mnie ustami, kradnąc mój smak i zostawiając swój przez który jestem oszołomiona i naćpana. Opiera czoło o moje, jego wzrok iskrzy patrząc na mnie.
- Uwielbiam cię w każdym moim oddechu. Uwielbiam cię każdym gramem mojej osoby.
- Znowu szybko mnie całuje i klepie w tyłek.
- Patrz jak go rozgniatam!

 Kiedy jedziemy do Podziemia, kładzie ramię na oparciu mojego fotela i słucha muzyki.
Reszta samochodu jest pogrążona w grobowej ciszy. Mogę posmakować przemoc w powietrzu, gdy odchodzi do szatni. Chcę wykrzyczeć z tysiąc razy 'kocham cię', ale teraz ma ze sobą iPoda, próbuje się nastroić.
- Pete, czy on naprawdę jest na to gotowy?- Szeptam niepewnie.
- Mam taką nadzieję, Brooke. Nie chciałbym, żeby ten epizod zabrał mu jeszcze jedno marzenie. Chodź. - Mówi, gdy przebijamy się przez tłum w kierunku naszych miejsc.
Dzisiejszego wieczoru arenę wypełnia przynajmniej dwa tysiące ludzi. Podziemie kusiło swoją publikę przez cały sezon i teraz są żądni krwi. Chcą w końcu zobaczyć walkę Skorpion kontra Riptide. Mają twarze pomalowane na czerwono, imitując krew. Jasne, czerwone litery R przyozdabiają twarze kobiet, a u niektórych dekolty.

Widzę czerwień, czerwień Riptide rozsmarowaną na krzesłach i w tle, wśród stojącego tłumu, gdzie widzę też trochę czerni. Czerni Skorpiona. Siadając na krześle obok Pete, widzę że Justin po raz kolejny zabezpieczył dwa wolne miejsca po naszych bokach i zdaje mi się że czekamy przez wieczność. Gapienie się na pusty ring sprawia, że tłum krzyczy głośniej, czekając aż Justina i Skorpion, wypełnią kwadratową powierzchnię 7x7 metrów.
- Riiiptiiiidee!- Krzyczy grupa przyjaciół po drugiej stronie ringu.
Gdzieś za mną zaczyna się skandowanie.
- Dawajcie ich! JUŻ! JUŻ! JUŻ!
Głośniki skrzeczą, jakby włączono mikrofon i na ringu pojawia się prowadzący.
Prawie wyskakuję ze skóry.
- Witajcie, panie i panowie!
Ludzie wrzeszczą powitanie, a potem prowadzący kontynuuje.
- Więc, jesteśmy tutaj z wami dzisiejszego wieczoru! Jesteście gotowi? Czy wszyscy są GOTOWI na walkę, nie podobną do żadnej innej? Nie podobną do ŻADNEJ INNEJ, ludzie! Sędzio?
- Sędzia w narożniku ringu skupia całą uwagę na prowadzącym.
- Proszę pana, nie będziemy dzisiaj potrzebowali pańskich usług. - Mówi szarmancko prowadzący, dodając dramatyczny ukłon za który otrzymuje ogłuszający wrzask areny. Tłum wstaje i zaczyna wykrzykiwać swoje poparcie.
- Właśnie tak!- Krzyczy do tłumu prowadzący donośnym głosem.
- Dzisiaj NIE MA ZASAD, NIE MA SĘDZIEGO. Wszystko jest dozwolone. WSZYSTKO JEST DOZWOLONE, LUDZIE! Nie ma nokautów. To jest walka o uległość. Ulegnij!
- Albo zgiń!- Krzyczą podekscytowani ludzie.
- Panie i panowie! Tak! Dzisiaj w podziemiu mamy walkę o uległość! A teraz wywołajmy na ring wasz najgorszy koszmar! Człowieka, za którym płaczą wasze córki.
Człowieka, od którego chcecie uciekać. Człowieka, z którym z pewnością nie chcecie spotkać się na ringu. Broniący tytułu mistrza, Benny, Czaaaarny Skorpionnnnnn!

Biorę głębokie oddechy. Nie wiem jak mogłam myśleć, że dam radę tutaj siedzieć i oglądać tą walkę pieprzonej dekady, bo każdy mój organ dygocze z nerwów. Chyba zaraz zwymiotuję serce. Wszystko jest dozwolone. NIE MA SĘDZIEGO.
Będzie tak jak podejrzewali, a ja nawet nie mam pewności w jakim stanie jest Justin.
- Pete, porzygam się. - Stękam, nabierając powietrza, gdy mój żołądek zaciska się w mocnych, nagłych skurczach. Widzę jak z oddali zbliża się do ringu postać w czarnym szlafroku. Mdłości narastają z pełną siłą, kiedy go widzę.
Skorpion.
Widząc jego uniesiony w powietrzu środkowy palec, decyduję, że jest gorszy niż Voldemort, bo w porównaniu do tamtego, ten facet jest żywy.
- Co za dupek. - Mówi Pete z niesmakiem.
Ostatnim razem, kiedy miałam tą nieprzyjemność obserwować jak Skorpion wchodzi na ring, Justin  przegrał by uratować Norę przed tym obrzydliwym osobnikiem. A Nora, gdzie teraz jest? Co Skorpion jej robi? Justin  powiedział, żebym mu zaufała i ufam, ale tak bardzo się boję, gdy patrzę w twarz tego obrzydliwego koszmaru że każdy gram zdrowego rozsądku opuszcza mnie. Niemożliwym jest uciszenie tego chaotycznego wrzasku w moim umyśle który mówi mi, że Justinowi stanie się dziś krzywda. Stanie mu się krzywda i po raz kolejny nie możesz temu zapobiec! Nie możesz nic zrobić!
Nagle widzę Norę w rzędzie stojących po drugiej stronie ringu. Ogarnia mnie okropny gniew i oblewa cierpienie, kiedy ostrożnie unika mojego wzroku.
Skorpion wskakuje na ring i kiedy jego zespół zdejmuje mu szlafrok, to tłum wita się z ekstra dużym czarnym skorpionem, którego chyba niedawno wytatuował sobie na całych plecach. Obraca się żeby wszyscy go zobaczyli. Facet nadal jest jeszcze brzydszy niż odbyt i czuję nienaturalną przyjemność widząc bliznę na jego okropnym policzku, która jest zasługą Justina.
- Dobra wiadomość jest taka, że nadal jest obrzydliwy.- Mówi Pete.
-Pete, nie wierzę że moja siostra była czysta i wolna od niego a potem wróciła do tego.
Niedobrze mi się robi. - Ryzykuję kolejne spojrzenie na Norę i jej zdrada tnie mnie niczym nóż.
- Brooke, to nie tak jak myślisz. - Mówi mi Pete, a potem kiwa głową na ring.
- Twój facet kontroluje sprawę. Po prostu poczeka, a sama zobaczysz.
- Co masz na myśli?- Pytam w osłupieniu, ale nawet jeśli Pete odpowiada to nie słyszę.
Skorpion właśnie obrócił się w stronę Nory a ona spogląda na niego z ponurą miną, która nie wygląda na spojrzenie zakochanej, młodej kobiety. Skorpion potem obraca się do mnie i podnosi środkowy palec w powietrze. Prosto na mnie.
- O rany, Brooke, na miłość bo... - Podnoszę oba środkowe palce w odpowiedzi a ta bestia uśmiecha się żółtymi zębami.
Pete nabiera powietrza i pojękuje jak gdyby był w bólu.
- W porządku, jeśli Justin dowie się, że właśnie pokazał ci palec, a ty jemu…
- Buuuuu! - Wołają od razu ludzie im też pokazuje palec razem ze swoim żółtym uśmiechem.
Tak jakby to nie było wystarczająco obleśne, chwyta się za krocze i ściska.
- BUUUUU!!!- Krzyczy tłum.
Boże, nie mogę zrealizować dlaczego moja siostra miałaby być z tym osobnikiem! Kiedyś była taka romantyczna. Chciała księcia z bajki. A teraz jest ze Skorpionem?
- Wszyscy znamy imię tego, który staje dzisiaj w szranki z naszym mistrzem! Wszyscy czekamy żeby zobaczyć czy dzisiaj będzie rządził tym ringiem. Więc… czy tak będzie? Przygtujcie się na powitanie jednego, jedynego Juuuustinaaaa Biebera, waszego Riiiiiptide’a!

 Nie da się stłumić gromu który przeszywa mnie na jego imię. Kiedy Skorpion wychodził było głośno ale sposób w jaki ludzie zaczynają krzyczeć dla Justina sprawia, że moje gardło zaciska się z emocji a serce podskakuje w piersi.
-Ju-stin! Ju-stin!
Skandowanie roznosi się przez tłum. Czerwony kolor wypełnia całą arenę. Potem widzę tą plamkę czerwieni, którą tak bardzo chcę ujrzeć. Jego wykrzykiwane imię otacza mnie tak samo mocno jak kolor.
- Juuustin, zabij go, Juuustin!
- Dawaj, Riptide!
Moje ciało pracuje na najwyższych obrotach w każdy możliwy sposób. Moje płuca, serce, nadnercza, oczy, każda część mnie pręży się dla niego. W chwili, kiedy wbiega na arenę, otacza mnie trąba powietrzna zbudowana z nerwów, strachu i podekscytowania.
Jestem rozdarta pomiędzy chęcią pobiegnięcia mu na ratunek a wiwatowaniem ta jak reszta jego fanów by wiedział że jeśli ktokolwiek jest panem tego ringu, to jest nim on.
Wskakuje na ring z lekkością i od razu pozwala aby Riley zdjąć mu szlafrok z ramion.
Przysięgam, że słyszę zbiorowe westchnięcie od pobliskich kobiet.
-Juuustin! Zabij go, Justin!- Krzyczy jedna.
A potem, dzieje się coś magicznego,.
Zaczyna swój popisowy, pewny siebie obrót. Wszystkie jego mięśnie są wspaniałe, opalone i twarde. Słyszę jak kobieta obok krzyczy, że jego ciało powinno zostać uwiecznione, bo jest tak męskie i idealne. A potem Justin spogląda na mnie. Brązowe oczy błyszczą. Są najbardziej karmelowymi oczami z brązu. Pojawiają się dołeczki i z drganiami w sercu dociera do mnie, że właśnie to miał na myśli Trener, mówiąc, że wraca brązowy. Jego oczy są brązowe. To czysty, piękny, cudowny brązowy kolor. Te oczy i dołeczki przemawiają wprost do motylków w moim brzuchu i wybucham.
Przebiega mnie szał emocji i nagle już wiem, każdą częścią mojego bytu, że da radę. Da.
To Justin Bieber . Człowiek, który upada i znowu wstaje. Pcha, ora, plądruje, idzie dalej.
Da. Radę. Pamiętam kim jest. Skąd pochodzi jego pasja. Z jakiegoś nieznanego  źródła, którego nie posiada nikt na świecie. Jest niepokonany i nie do zdobycia. Zmiażdży Skorpiona, tak jak chciał.
Rozlega się gong i mój facet nie traci czasu. Od razu idzie na środek ringu, i kiedy Skorpion wydaje się myśleć że najpierw trochę poskaczą wokół siebie, Justin uderza go trzy razy.
Są to na tyle szybkie ciosy, że to obrzydliwe zwierzę zatacza się do tyłu.
Baniki podekscytowania pękają we mnie. Robię megafon przy ustach i krzyczę razem z innymi.
- Justin !!!
- Brooke?- Pete zmusza mnie bym usiadła ale jestem tak podekscytowana, że nie jestem w stanie długo wysiedzieć. Czuję go, Justina w ciężarze mojego brzucha... czuję jak żyje we mnie on i jego energia. Walka zaczyna się na całego.

Justin wbija kłykcie w szczękę Skorpiona, którym trzęsie to uderzenie. Moja pierś ledwie mieści wszystkie te emocje wewnątrz mnie a płuca ciężko nabierają powietrza. Boże, czekałam, żeby to zobaczyć przez jakieś tysiąc lat i ledwie mogę to znieść. Tłum czekał tak samo długo, by to zobaczyć. Krzyczą z całych sił. I ja też!
- Dalej, Justin!!!
- Zabij go, Justin!
- Justin, tak cholernie cię kocham! O mój Boże, kocham cię!- Krzyczę.
- Brooke!- Mówi groźnie Pete i wskazuje na mój brzuch.
- To całe skakanie nie może być dobre.
- Jest dobre, Pete. Bardzo dobre!- Dziecko przesuwa się i dostaję zdecydowanych skurczy, ale co jakiś czas je czuję. Czytałam, że ciało zaczyna ćwiczyć do trzech miesięcy przed porodem.
Dziecko chyba czuje moją adrenalinę. Albo wie, że tatuś walczy. Wierci się po każdym skurczu i chyba teraz za dużo się dzieje, żeby mógł się uspokoić. Jak możemy się uspokoić oglądając to? Omójboże!
- Nie wiem o co chodzi z Justinem i ringiem. - Mówi Pete.
- Ale po prostu wchodzi na niego i co by się nie działo, włada nim. Riley mówi, że to pamięć mięśni, ale ja nie jestem tego taki pewny.
- To Justin, Pete. - Mówię do niego z podnieceniem, chwytam go i przytulam.
Justin znowu wykonuje idealny cios, broni, skacze i uderza. Skorpion nie oddał jeszcze ani jednego ciosu. Ani jednego. W tłumie roznosi się skandowanie.
- Zabij go, RIP! Zabij go, RIP!, Zabij go, RIP!

  Pete powiedział mi, że żaden trening na świecie nie jest w stanie zamienić boksera w dostawcę mocnych ciosów... albo masz mocny cios albo nie. Mówił, że nad prędkością można popracować, ale nie nad ciężkością twojej ręki i właśnie teraz widzę różnicę w mocy oddawania ciosów.
Teraz widzę dlaczego Skorpion musiał oszukiwać w zeszłym sezonie, żeby zdobyć mistrzostwo.
Pomiędzy rundami, Justin  podskakuje z energią, podczas gdy Skorpion siedzi na stołku z głową opuszczoną w stronę ziemi a jego drużyna rozsmarowuję wazelinę czy coś
podobnego na jego rozcięciach.
Gong znowu uderza.
Justin odchodzi od lin i wymierza prawy prosty, ale tym razem Skorpion oddaje mu, szybko i dokładnie, przerywając jego rytm.
Wpadają w martwy punkt. Justin odskakuje i robi hak prawą ręką. Skorpion zasłania się i odwdzięcza potężnym ciosem, który ląduje prosto w klatkę piersiową Justin.
To pozbawia go powietrza, ale Jus się nie chwieje. Nie. Moje drzewo się nie chwieje.
W zamian za to zaczyna wymierzać serię ciosów, jego twarz jest skoncentrowana i groźna. Głowa Skorpiona zaczyna się kołysać, krew tryska z obu dziurek od nosa i z rozcięcia blisko oka.
Skorpion oddaje, jego pięść trafia Justina w szczękę i krew zaczyna płynąć z jego ust.
Znowu dostaję skurczu i tym razem mam problem z pamiętaniem, by oddychać.
Walka jest burzliwa, zarówno podniecająca jak i katująco bolesna do oglądania.
Następuje kolejna trąba powietrzna ciosów. Biją się podskakując i polując. Różnica w mocy uderzeń jest oczywista. Justin jest szybszy i silniejszy a Skorpion zdaje się być dzisiaj jego workiem treningowym. Chwieje się i prawie wyrównuje na podłodze, ale nie upada i dalej robi zamachy, uderzając w Justina.
Chwyta Justina za szyję i próbuje rzucić go na ziemię a kiedy nie może tego zrobić, podnosi kolano i wbija je w jego brzuch.
- Coooo?! To niesprawiedliwe!- Krzyczę.
- Justin jest bokserem. Używa nóg tylko do stania ale tutaj wszystko jest dozwolone, Brooke. Jeśli Skorpion będzie chciał gryźć…
 - Czuję wewnętrzny strach i łapie mnie kolejny skurcz. Jest na tyle mocny, że zaciskam usta, by nie jęknąć z bólu, siadam na chwilę.
Justin powarkuje gniewnie i odpycha Skorpiona. Zaczyna go rujnować. Cios za ciosem.
 Bam! Bam! Bam!
Widziałam jak maltretował gruszkę szybkości i worek treningowy, ale nigdy, przenigdy nie widziałam żeby tak maltretował drugiego człowieka. Skorpion zasłania głowę i pochyla się. Justin napiera, wbijając się w jego brzuch raz, dwa, trzy razy. Skorpion odbija się od lin i upada na kolana.
Pluje na ziemię i wstaje z wysiłkiem, podczas gdy Justin odsuwa się i łapie oddech.
Jego brwi są nisko opuszczone nad oczami, oczy iskrzą jak u drapieżnika.
Skorpion naciera i ma na tyle szczęścia że wali Justina w szczękę, a potem trafia go mocno w żebra po prawej stronie. Jus chwieje się do tyłu. Widzę żółty, szeroki uśmiech na twarzy Skorpiona, kiedy wymierza trzeci cios prosto w skroń Justina.

 Justin odbija się od lin z dźwiękiem, który jest tak niepokojący, że podskakuję na krześle z okrzykiem bólu. Prostuje się z drżącym oddechem, który rozszerza jego szeroką pierś. Czuję jakby moje serce zostało poćwiartowane. Skurcze, które czuję są niczym w porównaniu z bólem, jaki mnie ogarnia za każdym razem gdy zostaje trafiony! Drżę wewnątrz, gdy znowu zbliża się do Skorpiona krwawiąc już tak samo jak jego przeciwnik.
Znowu zaczynają się okładać i słyszę te wszystkie dźwięki, pam pam pam!
Moje nerwy przecierają się we wnętrzu podczas kolejnych rund. Jedna po drugiej.
Żaden nie ulega. Żaden nie upada. Z niepokojem wiercę się na krześle i nagle czuję pęknięcie, a potem dosięga mnie mokry dźwięk. W przerażeniu spoglądam w dół i widzę wodę płynącą ciągiem po moich gołych nogach spod mojej spódniczki.
- Nie. - Mówię.
Czuję, że robię się biała z czystej paniki, spoglądam na Justina a potem na Pete.
Jest tak pochłonięty walką, że psychicznie zamykam oczy i mówię do dziecka. Proszę, proszę, dopiero, kiedy twój tatuś będzie gotowy.
Minęło dopiero sześć i pół miesiąca. Najwyżej siedem. Nie mogę teraz zacząć rodzić!
Justin atakuje, wyrzucając jedną pięść, jego ramię robi zamach kilka razy. Jest taki szybki, że prawie nie widzę jego ruchów. Za to słyszę powtarzające się dźwięki kości wbijanych w kości.
Nie ma wątpliwości. Zaczął się poród. Skurcze. Dzieje się wszystko to, co czytałam w książce. Właśnie odeszły mi wody. Dzięki Bogu, że mnie nie zalewa, ale spływa po nogach, wyciekając ze mnie. Robię głęboki wdech, kiedy ból przejmuje kontrolę. Skurcze przed odejściem wód były niczym w porównaniu do bólu, które teraz czuję. Moje podbrzusze naciąga się i zaciska.
Ale Justin walczy i nigdzie nie pójdę dopóki nie będzie gotowy wyjść.
Omójboże, nawet nie miałam czasu, żeby zacząć bać się porodu!
Jestem tak zajęta przypominaniem sobie jak brać wolne, uspokajające oddechy o których czytałam, że nie zauważam Nory wstającej ze swojego miejsca i biegnącej do mnie.
- Brooke, wszystko w porządku?- Pyta zmartwiona. Cholera. Zauważyła.
- W porządku.- Nabieram powietrza po ostatnim skurczu.
- Brooke, Benny nie ulegnie. Wolałby umrzeć. - Dodaje drżącym głosem, łzy błyszczą w jej oczach.
- Brooke, nie chcesz, żeby Justin go zabił! To strasznie wpłynie na jego umysł! I Benny nie jest aż takim potworem, nie jest.
- Nora. - Pete sięga po jej rękę i przyciąga ją do siebie.
- Już się tym zajęto, Noro. Skorpion już cię nie skrzywdzi. - Wpatruje się w jej oczy, podnosi rękę i dotyka jej twarzy. Oddech Nory więźnie w gardle na ten dotyk. Coś wyraźnie skwierczy między nimi a głos Pete robi się delikatniejszy.
- Negocjowaliśmy. Dostaniemy to.
- Co?- Pytam zmieszana.
- Co się dzieje? - Pete wstaje i oddaje swoje miejsce Norze, a potem zajmuje wolne krzesło po mojej
drugiej stronie.
- Pete, co się dzieje?- Żądam.
- Pete!- Krzyczy Nora. Dziko kręci głową i Pete waha się.
- PETE!- Żądam wkurwiona.
- Przysięgam, nie mam teraz siły na to gówno!
Pete przez chwilę ciągnie za swój krawat, a potem opuszcza głowę do mojego ucha i mówi szybko.
- Skorpion pragnie krwi Justina. Jest zdania że Justin nie jest w stanie zmusić go do uległości albo że nie da rady go zabić. Kazał Justinowi zgodzić się na to, by mistrzowska walka była o uległość. Jeśli nasz facet wygra, dostanie mistrzostwo, ale co ważniejsze dla niego… film z Norą.

 Dźwięk cierpienia wyrywa się Norze i zakopuje twarz w rękach. Jestem tak oszołomiona, że mój mózg praktycznie skrzypi, próbując to wszystko przetrawić. Nora była szantażowana filmem z jej udziałem? I Justin… zgodził się na to?
- Chciał to zrobić.- Mówi natychmiast Pete.
- Boże, Nora. - Mówię. Myśl, że ten szaleniec posłużył się moją siostrą, by zmusić Justina do dokonania wyboru, który zabije jego duszę… Właśnie to się stanie, jeśli zabije Skorpiona i boję się o nas wszystkich. Jeśli drań nie jest w stanie pokonać Justina, to jest na tyle zdeterminowany, aby zrobić z niego zabójcę?
I już na zawsze zrobi się czarny…
Skupiam całą moją uwagę na siostrze, kiedy pojawia się kolejny skurcz. Nora powoli przesuwa rękę na mój brzuch.
- Chodzi o dziecko?
Nabieram powietrza ze świstem i pochylam się do niej tak, żeby Pete nie usłyszał.
- Tak. - przytakuje.
- Co mam robić, Brooke?
- Po prostu trzymaj mnie za rękę, kiedy będę patrzyła jak mój facet bierze, co jego.
  - Jak gdyby mnie słyszał, Justin dalej wykańcza Skorpiona. Moje nerwy są w kawałkach.
Już prawie czarna krew Skorpiona jest rozbryzgana po całej podłodze, i choć się chwieje,
to nie upada.
Sapiący po oddech, ale niepowstrzymany Justin, chwyta go za szyję i obraca go w stronę pustego krzesła Nory. Jego usta poruszają się, gdy mówi coś do ucha Skorpiona.
Właśnie, kiedy Skorpion zaczyna śmiać się szyderczo, głośny trzask wypełnia arenę.
- AAAAA! - Woła publiczność, gdy łokieć Skorpiona łamie się i jego ramię zwisa bezwładnie od środka w dół.
Mój żołądek ściska się, bo walka robi się jeszcze brutalniejsza. Justin zapędza Skorpiona do słupka w narożniku i wali w jego głowę z jednej i z drugiej strony, atakując go tak jak robiłby to z gruszką. Skorpion próbuje się otrząsnąć i wbija kolano w brzuch Justina.
- Brooke.- Pociąga nosem Nora.
- Oni się pozabijają!
Paląc kula strachu zbiera się w moim gardle, kiedy obie oglądamy walkę z narastającym przerażeniem. Nadal są mocni. Skorpion zrobił kilka wykopów i wrócili na środek.
Justin jest pokryty warstwą krwi, zarówno Skorpiona jak i swoją. Choć Skorpion
ledwie ustaje na nogach, naciera gniewnie ramionami i próbuje uderzyć Justina głową.
- Jeden z nich musi w tej chwili przestać!- Szepta w jednym tchnieniu Nora.
- To musi być Skorpion. - Mówię.
Wtedy Justin dostarcza szybki, silny dwucios, który momentalnie posyła Skorpiona na kolana.
Ryk podniecenia wybucha wśród tłumu, a Justin wyciera czoło ramieniem i wyszukuje mnie pośród widzów. Kiedy mnie odnajduje, nie zdejmuje wzroku z moich oczu, gdy łapie Skorpiona za włosy i stawia go na nogi, pokazując mu siedzącą obok mnie Norę.
Szepcze coś do Skorpiona a ten w odpowiedzi spluwa czerwoną krwią na ziemię.
Justin odpycha go i znowu przyjmuje pozycję, unosząc gardę w sposób, który jasno mówi:
W porządku, dupku. No to dalej będziemy walczyć i zobaczymy kto się pierwszy zmęczy.
Tak więc znowu walczą. Justin robi zamachy i ciosy z tą samą nienaturalną siłą, którą kocha tłum. Ludzie od razu zaczynają wykrzykiwać swoje wsparcie, kiedy obserwujemy jak wszystkie jego mięśnie napinają się i zaciskają przy pracy. Skorpion wytrzymuje dwa proste i jeden hak, a następnie upada na twarz.
Publika jest podniecona i podekscytowana. Znajomy skand narasta do największego natężenia.
- JU-STIN! JU-STIN!
- Rip! Zamknij sprawę, Rip!!!!!!!!!- Krzyczy młody mężczyzna z końca pierwszego rzędu.
Zapada cisza, kiedy Justin podchodzi do nieruchomego ciała Skorpiona. Chyba przestałam oddychać. Moje serce robi różnego rodzaju wariacje w piersi.
Słyszę jak Nora zaczyna cicho szlochać obok mnie.
Skorpion pełza po ziemi. Wzrok Justina jest skupiony tylko na mnie. Jego szeroka, połyskująca pierś rozszerza się przy każdym nierównym oddechu. Wiem, że moje czoło jest zmarszczone z bólu, ale proszę, proszę, nie chcę, żeby zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak.
- Dajesz, Justin!!!!- Krzyczę, ale nie mogę stać, więc muszę krzyczeć z krzesła.
Odwraca się i znowu posyła Skorpiona na ziemię, kiedy ten próbuje wstać.
Ludzie wrzeszczą, wyrażając zgodę.
Oczy Skorpiona wychodzą z orbit. Zaczyna kopać, kiedy Justin przesuwa ręce do jego zdrowego łokcia. Justin zaczyna wyginać go pod dziwnym kątem i bolesny skurcz przeszywa moje ciało. Muszę przełknąć jęk cierpienia.
Skorpion rzuca się pod nim i zaczyna warczeć. Nagle słychać głośny wrzask i czarny ręcznik ląduje na ringu, tuż przy wierzgającym ciele Skorpiona.
Justin zaciska szczękę, widząc go a publika zaczyna wołać 'buuu', kiedy dociera do nich, że drużyna Skorpiona uległa za niego. Rozczarowanie przemyka po twarzy Justina i zajmuje mu kilka chwil zanim w końcu, w końcu puszcza swojego przeciwnika. Skorpion pluje toną krwi i dysząc, spogląda na niego z dołu.
Justin zaczyna odchodzić ale gdy słyszy jak Skorpion mamrocze coś pod nosem,
obraca się i wali go pięścią tak mocno, że marny insekt traci przytomność.
- RIPTIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIDE!- Krzyczy prowadzący.
Jus spogląda na mnie, jego mina jest tak ostra jak ból wewnątrz mnie. Otacza go burza testosteronu i widzę emocje wrzące w jego karmelowych, gniewnych oczach, które krzyczą 'Już nigdy więcej nie zadzieraj ze mną ani z niczym, co do mnie należy!'
Podchodzi na kraniec ringu a ja kręcę głową, żeby nie przychodził. Chcę zobaczyć jak z podniesionym ramieniem odbiera swój cholerny tytuł. Chcę usłyszeć jak prowadzący wypowiada jego imię, jak rycz ono z głośników.
Prowadzący łapie jego ramię i unosi do góry zanim Justin dociera do lin.
Szczęście ogarnia mnie które miesza się z bólem, kiedy słyszę…
Kiedy słyszę to, co powinnam była usłyszeć podczas finałowej walki zeszłego sezonu…
- Przed wami zwycięzca tegorocznego sezonu mistrzostw Podziemia, JUSTIN
BIEBER, RIIIPTIDE!!! Riiiiiiiptide!!! Riptide… dokąd idziesz?

 Pieką mnie oczy i Justin zamienia się w piękną niewyraźną postać.
Szlocham bo wiem, że właśnie zeskoczył z ringu i idzie po mnie. Wiem, że wie, iż coś jest nie tak. Zawsze wie. Nie muszę mu mówić. Pete siedzi u mego boku i jest niczego nieświadomy.
Ale moja siostra wiedziała. I Justin też wie. Czuję jego spocone, zakrwawione ramiona, gdy klęka przede mną.
- Och Brooke, kochanie. Ona nadchodzi, prawda?- Kiedy kiwam głową, odzywa się dysząc, a jego oczy miotają pioruny, gdy wyciera moje łzy.
- Trzymam cię, w porządku? Kochanie, ty trzymałaś mnie a teraz ja trzymam ciebie. Chodź tutaj.
- Bierze mnie na ręce a ja płaczę wtulona w jego mokrą szyję i obejmuję go, gdy zaczyna nieść mnie w kierunku wyjścia.
- On nie... nie powinien... jeszcze... To za wcześnie... Co będzie, jeśli mu się nie uda?
  - Wszystkie moje emocje były zamknięte, ale teraz mnie zalewają.
Mieliśmy to robić długo po tej walce. Po urządzeniu pokoju. Po przyjeździe do Seattle.
Oblega nas tłum i fani wyciągają ręce, żeby dotknąć jego mokrego, opalonego, muskularnego torsu. Justin robi dla nas drogę, ignorując każdy okrzyk, każde zawołanie, wszystko oprócz mnie.
- RIPTIDE, RZĄDZISZ! RRIIIIIPPPPTIIIDEE!
Piosenka zaczyna bębnić, dosłownie bębnić przez głośniki. Nie rozpoznaję piosenkarza
ani tej nuty. Słyszę głos prowadzącego.
- Na prośbę naszego zwycięzcy, który ma bardzo szczególne pytanie….- Słyszę prowadzącego,
gdy Justin przeszywa nas przez tłum z moją głową przyciśniętą do jego piersi. Słyszę bicie jego serca. Jego oddech. Czuję każdą część niego.
Dalej przechodzi przez gromadę ludzi i nawet pomimo bólu, widzę, że fani mają w rękach białe róże i niektórzy rzucają nimi w nas z rzędów, które mijamy. Następnie słucham tekstu piosenki aż trzy słowa uderzają mnie jak zastrzyk adrenaliny we krwi: Wyjdź za mnie
- C-co?- Nabieram powietrza.
Nie odpowiada.
Ostro wydaje instrukcje Pete, by ten przyprowadził samochód, kiedy w końcu udaje się nam wyjść z Podziemia. Wsiadamy do samochodu, a Nora razem z Pete zajmują miejsca z przodu.
Justin bierze moją twarz w dłonie i patrzy na mnie. Jego głos jest naznaczony emocjami i odwodnieniem. Ma opuchniętą i zakrwawioną twarz i dobija mnie to, że nic nie mogę z tym zrobić.
- Piosenką miałem poprosić cię, żebyś za mnie wyszła ale będziesz musiała pogodzić się
z tym, że to ja poproszę. - Szepta, jego oczy połyskują złotem i mocą w ciemności.
- Umysł. Ciało. Dusza. Cała ty dla mnie. Cała moja.
Ściska moją twarz pomiędzy rękami, które są mokre, szorstkie i krwawiące.

- Wyjdź za mnie, Brooke Dumas.

_________________________________________________________________________________

 Oficjalnie... Skorpion dostał niezły łomot, a co tam należało mu się!!!
Rodzina Rip,a się powiększy o małą istotkę!!
 Zdradzę że Justin boi się, iż ich dziecko może być takie jak 'on'.

Do następnego i ostatniego rozdziału Miśki!!
 #muchlove
JellyBoo
xx
 

poniedziałek, 21 listopada 2016

Informacja






Rozdział będzie jakoś w Grudniu ponieważ nie mam dostępu do neta. Dzięki za cierpliwość 😘

#muchlove xx 

Zapraszam na tłumaczenie opowiadania My Lips Are Sealed

JellyBoo

sobota, 15 października 2016

18. Czarny.



Włączyli go. Jego rodzice.
Ignorowali go przez całe jego życie, a kiedy tylko się pojawiają, ranią go. Nie trzeba było więcej niż kilku godzin po ich wizycie w Austin, żeby Justin zrobił się w pełni czarny.
Wiem, że to dzięki im. Pete to wie. Riley to wie. Trener i Diane też to wiedzą.
Rankiem po ich wizycie, ledwie mógł wstać z łóżka i jest już tak od wielu dni. Justin jest przygnębiony i jest wyłączony. To tak bardzo boli widzieć go takiego, czuję jakby codziennie ktoś kopał mnie w brzuch.
- Wstał już?- Pyta mnie dzisiaj Pete z salonu. Zespół jest rozproszony po kanapach i obserwuje jak zamykam za sobą drzwi do sypialni. Kręcę głową w smutku.
Justin odpłynął tak daleko, że jest kompletnie odcięty. Nigdy, przenigdy go takiego nie widziałam.
Prawie na mnie nie patrzy. Prawie nie je. Prawie nie mówi. Jest w złym, bardzo złym nastroju, ale zdaje się walczyć, by na nikim się nie wyładować. I właśnie dlatego nic nie mówi, kompletnie nic.
Z jego wewnętrznej walki widzę tylko jak zaciska i rozkłada pięści, zaciska i rozkłada, skupiając wzrok na jednym miejscu. Patrzy tak przez kolejne minuty, następne i jeszcze następne, tak jakby to, co widział, znajdowało się wewnątrz niego.
- Cholera. Ten jest ciężki.- Mówi Pete, przecierając twarz ręką. Ciągle nazywa to 'ciężkim'.
Twarze Diane, Lupe, Pete i Riley’a wyglądają tak jak ja się czuję.. są mizerne.
- Wziął chociaż kapsułki z glutaminą?- Pyta mnie Trener, a jego czoło jest zmarszczone aż do jego łysej głowy.
- W innym wypadku straci masę mięśniową, na którą tak ciężko pracowaliśmy!
- Wziął je. -Po prostu wziął je z mojej ręki, włożył do ust, popijając łykiem wody i z powrotem
rzucił się na łóżko. Nawet nie przyciągnął mnie do siebie, tak jak robi to gdy jest w manii.
To wygląda tak jakby nie lubił siebie i... nie lubił mnie.
W tajemnicy czując się tak szara jakby wisiała nade mną chmura burzowa, podchodzę i siadam na krześle. Opuszczam wzrok na ręce i czuję na sobie oczy wszystkich przez długą, okropną minutę. Osadzają się w czubek mojej głowy, tak jakbym to ja miała wiedzieć jak poradzić sobie z tym gównem. Nie wiem. Spędziłam dwie noce na trzymaniu w ramionach dużego, ciężkiego lwa i płakałam cicho, tak żeby mnie nie usłyszał. Przez resztę dni masowałam jego mięśnie, próbując przyprowadzić Justina Biebera z powrotem.
Justin po prostu nie zdaje sobie sprawy, że to on trzyma nas razem. Teraz wszyscy pniemy się, żeby go podnieść. Jesteśmy tak współuzależnieni, że w jakiś sposób wszyscy mamy doła razem z nim.
Po obserwowaniu twarzy wszystkich przez ostatnie trzy dni wiem, że żadne z nas nie uśmiechnie się dopóki znowu nie zobaczymy tych dwóch dołeczków.
- Mówi coś?- Pete przerywa ciszę.
- Jest przynajmniej zły na tych dupków? Na cokolwiek? -Kręcę głową.
- Właśnie taki jest problem z Justinem. On po prostu to przyjmuje. Jak cios. Dalej stoi i przyjmuje. Czasami chciałbym, żeby po prostu powiedział co czuje, do cholery!- Pete wstaje i zaczyna chodzić po pokoju. Riley kręci głową.
- Ja to szanuję, Pete. Kiedy otwierasz usta żeby coś powiedzieć, to urzeczywistniasz to. Cokolwiek dzieje się w jego głowie fakt, że nie chce powiedzieć tego na głos oznacza, że walczy z tym. Nie chce pozwolić, by to liczyło się na tyle, żeby musiał o tym mówić.
- Moje włosy opadają jak kurtyna i mrugam, żeby pozbyć się wilgoci z oczu. Nie chcę by widzieli jak to wszystko na mnie wpływa. A wpływa na mnie. Raz w życiu miałam depresję.
To wielka, czarna, ciemna dziura. To nie był ten sam rodzaj lekkiej depresji, gdy jest ci smutno lub masz napięcie przedmiesiączkowe. To przytłaczające uczucie, że chcesz umrzeć.
A chęć śmierci jest całkowicie wbrew naszym instynktom przetrwania. Nasz normalny instynkt to zabijanie w obronie naszych ukochanych, zabijanie by przetrwać. Sama myśl, że Justin czuje ten sam bałagan co ja, gdy moje życie szlag trafił… To wciąga mnie w tak głęboką ciemność, że martwię się czy uda mi się go wydostać zanim wpadnę tam razem z nim.
Cokolwiek czuje, muszę sobie przypominać że nie potrafi kontrolować myśli jakie podrzuca mu umysł. Jego umysł nie jest nim, choć w tej chwili kontroluje jego reakcje. Chcę być wspierająca, silna, wyrozumiała a nie emocjonalna, potrzebująca i z poczuciem że mogę rozpaść się w każdej chwili. I Boże, w szóstym miesiącu ciąży z pewnością jestem emocjonalna, potrzebująca i trochę rozpdająca się bez niego.
- Przynajmniej schodzi, żeby walić w te worki. Nie wiecie jak bardzo go za to podziwiam.- Dodaje ponuro Riley.
- Brooke, myślisz, że wróci przed walką?- Pyta Trener.
- Mój Boże, kiedy patrzyłem jak mój chłopak był upokarzany w zeszłym sezonie… Ten rok był jego rok. To był jego sezon.
- Nie sądzę, by dał radę dzisiaj walczyć.- Przyznaję.
- Więc możemy się pożegnać z pierwszym miejscem w rankingu.- Przeklina Pete.
- Pete, nie możesz pozwolić mu walczyć w takim stanie! Mogłaby stać mu się krzywda. Mógłby sam zrobić sobie krzywdę.- Wybucham, a potem nabieram powietrza i staram się uspokoić.
- Byłoby lepiej, gdyby nie pamiętał.- Mówi Pete z niekończącą się ilością goryczy w głosie.
- Co masz na myśli?
- Byłoby lepiej, gdyby nie pamiętał niczego, co zrobili mu jego rodzice. -Moje instynkty opiekuńcze wypływają z podwójną siłą.
- Co mu zrobili? - Jest coś katastrofalne w tym jak Pete waha się, w tym jak przesuwa wzrokiem po
grupie a potem wraca do mnie. Kiedy w końcu się odzywa, mój puls jest szybszy niż normalnie.
- Brooke, umieścili go w ośrodku, bo miał pierwszy epizod w wieku dziesięciu lat. Ale najpierw myśleli, że jest opętany. Potraktowali to w fanatyczny sposób i kazali odprawić egzorcyzmy na nim.
- Diane zakrywa twarz.
Przekleństwa wypływają z ust Riley’a, kiedy obraca głowę w stronę dywanu.
Trener wpatruje się w swoje ręce. Cisza rozciąga się… jest oznaczona żalem, niedowierzaniem i tą skrajną frustracją…z powodu chorego małego chłopca, który był tak niezrozumiany…
Myślę o 'Iris', piosence którą mi puszczał. Przez tą piosenkę chciał być zauważony i zrozumiany przeze mnie. Kiedy nawet jego właśni rodzice go nie rozumieli.
O Boże.
- Został umieszczony w kręgu egzorcyzmu w swoim własnym domu.- Mówi Pete, wbijając sztylet jeszcze głębiej.
- Jego pokój został ogołocony ze wszystkiego, żeby nikomu nie zrobił krzywdy i przywiązali go do łóżka. To trwało przez wiele dni, nie wiemy dokładnie ile, ale ponad tydzień. Aż w końcu mały sąsiad, który bawił się z Justinem przyszedł go szukać i jego rodzice interweniowali. Ksiądz został odesłany, a Justin przyjęty do ośrodka. -W pokoju nie słychać ani jednego dźwięku.
Przestałam oddychać. Czuję jakbym przestała żyć.
- Niestety.- Kontynuuje Pete.
- Pamięta ten epizod, bo w ośrodku zastosowano jakąś eksperymentalną hipnozę, aby przywrócić jego wspomnienia. Zobaczyć czy jakaś terapia zadziała. Nie żeby zadziałała. Co gorsze, jego własne ciało ochroniłoby go przed tym bolesnym wspomnieniem, gdybyśmy nie spieprzyli tego pierdoloną hipnozą. -Nadal żadnego dźwięku.
Ale słyszę jak moje serce bije wewnątrz i to mocno. Jest mocne i gotowe jak za czasów, kiedy mogłam biegać tak szybko jak wiatr. Słyszę nawet jak krew mknie przez żyły, szybko i szalenie. Jestem gotowa... i zła... i zdesperowana, żeby z czymś walczyć. Żeby walczyć o niego.
Pamiętam jak mówił, że ma wspomnienie dotyczące rodziców. To jak jego matka w nocy robiła na nim znak krzyża. Nieopisany ból łamie te malutkie części we mnie.
Och Justin.
- Więc pamięta to wszystko?- Pytam, gdy środkowa część mojego ciała pali się złością.
- Wiem, że wie, że oni się mylą… kiedy nie jest czarny. Ale kiedy pojawia się ta mroczna
strona to wiem, że myśli o tym.- Frustracja i rozpacz Pete jest szlifowana w każdej linii jego
twarzy.
- To naturalne zastanawiać się, dlaczego byłeś niechciany.
- Ale on jest chciany!- Krzyczę.
- Wiemy, B, uspokój się. - Riley wstaje i podchodzi do mnie.
Przytula mnie do siebie i dociera do mnie, że trzymam ręce na moim brzuchu. W głowie krzepnie się obraz mojego Justina, który jako dziecko musiał znosić coś takiego z powodu czegoś, co nie było jego winą. Och, jak ja bym chciała mieć teraz przed sobą tych pojebanych rodziców.
W tym samym czasie cieszę się, że nie ma ich tutaj bo nie wiem, co bym zrobiła czy powiedziała.
Ale chcę zrobić im krzywdę za to, że go skrzywdzili! Chcę bić i krzyczeć na nich, gonić za nimi z widłami. Zaciskam ręce i odsuwam się od Riley’a. On i Pete są teraz jak moi bracia, ale Justin nie lubi kiedy mnie dotykają. A nie chcę robić rzeczy, które go ranią, nawet jeśli tego nie widzi.
Chcę pocieszenia, ale jedyne pocieszenie jakiego chcę pochodzi od mężczyzny leżącego na
łóżku w sypialni.
Zaczynam po cichu iść w kierunku sypialni.
- Do zobaczenia później. Dzięki, że chcieliście sprawdzić jak się czuje.
- Jedno z nas będzie w pobliżu.- Woła Pete.
Nie chcę robić hałasu, więc macham z drzwi i zamykam je za sobą. Moje serce robi różne szalone rzeczy, kiedy widzę Justina. Jego wielka, muskularna forma leży na łóżku, rozciągnięta twarzą w dół, jak lew w czasie spoczynku. Mój zabawny chłopiec, opiekuńczy mężczyzna, zazdrosny chłopak i arogancki bokser. Mój niezrozumiany mały chłopczyk.
Przebiegam wzrokiem po jego ciele, jego sterczące włosy są ciemne na poduszce, szczęka piękna i kwadratowa. Jest cichy, odpoczywa. Odpoczywa jakby był zraniony tam, gdzie nie dosięgną moje ręce, a oczy nie zobaczą.
Sięgając za siebie, przekręcam zamek w drzwiach, potem odsuwam się i zaczynam rozbierać.
Nie ma w tym seksualnego podtekstu, że chcę być naga. Chcę poczuć jego skórę na mojej.
Nigdy, przenigdy nie spał ze mną w piżamie. Lubi mnie czuć, a ja bardzo chcę poczuć jego.
Wchodzę na łóżko i kładę się za nim na łyżeczkę.
- Spójrz tylko na siebie.- Mówię, naśladując to, co czasami mówi do mnie i przesuwam ustami po jego uchu. Wsuwam ręce przez jego ramiona na pierś i rozkładam dłoń tam, gdzie bije jego serce. Pomrukuje, gdy całuję jego ucho.
- Spójrz tylko na siebie. - Mówię z miłością do jego ucha. Liżę je delikatnie tak jak on robi to mnie, przemykam rękoma po jego ciele, pieszcząc go, tak jak on pieści mnie.
- Kocham, uwielbiam, doceniam, potrzebuję i pragnę cię tak że nie wiedziałam, iż można kochać,
uwielbiać, doceniać, potrzebować i pragnąć tak drugą osobę ani cokolwiek na tym świecie.
- Szeptam. Pojękuje łagodnie, jakby w nagrodę i moje oczy wypełniają się łzami, bo to takie
niesprawiedliwe, że musi się z tym mierzyć. Dlaczego ktokolwiek musi mierzyć się z czymś
takim? Dlaczego piękna osoba, która nie chce nikogo skrzywdzić, czuje chemiczne impulsy,
żeby zrobić sobie krzywdę? Żeby czuć, że życie jest nic niewarte? Że on jest nic niewarty?
Żeby myśleć, że może lepiej będzie jak umrze? Nie musi mi mówić. Byłam tam.
Tylko, że ja byłam tam tylko raz. On jest tam tak często i nie ważne ile razy wraca, zawsze będzie miał pewność, że w przyszłości znowu zostanie tam zaciągnięty. Jest taki waleczny.
Z miłością przesuwam językiem po wypukłościach mięśni jego brzucha, umięśnionych ramionach, gardle i wargach. Odwraca się.
- Co ja robię, Brooke?- Pyta. Sztywnieję, słysząc pusty ton jego głosu.
- Myślisz, że mogę być ojcem? Że mógłbym być twoim mężem?- Obraca się z dziwnym dźwiękiem boleści, który zakopuje w poduszce. Jego mięśnie napinają się, gdy wsuwa ramiona pod poduszkę i przytrzymuje ją przy twarzy.
- Justin. - Mówię zmuszając mój głos, by przestał się trząść a ból wewnątrz mnie zamknął do
kurwy nędzy.
- Nie obchodzi mnie, co podpowiada ci twój umysł, jak nakazuje czuć twoje ciało. Ty wiesz. Justin. Wiesz. Jesteś dobry, szlachetny i zasługujesz na to. Chcesz tego. - Obejmuję ramieniem jego
pas i przyciskam bliżej siebie.
- Zasługuję na to, żeby mnie uśpić. Jak psa. - Łzy, które chwilę temu wezbrały w moich oczach, teraz wydostają się spod powiek.
- Nie, nie zasługujesz, nie, nie zasługujesz. - Odsuwa się ode mnie, ale mu nie pozwalam. Splatam ręce na jego ramionach i powstrzymuję przed odsunięciem. Przebiegam palcami po jego włosach i pieszczę skalp.
- Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię jak cholerna wariatka. Jeśli jesteś w rozsypce to chcę być w niej z tobą. Tylko pozwól mi cię dotykać, nie odsuwaj się. -Szepnęłam, pociągając nosem. Pojękuje i znowu wkłada twarz w poduszkę. Kiedy go dotykam, prawie się wzdryga.
Przesuwam ręką po jego ramieniu, na  bicepsie i celtyckich tatuażach. Dźwięki jakie z siebie wydaje, niczym prawdziwy lew, zraniony lew, sprawiają że robię się zdesperowana i silna jak lwica, która próbuje na nowo przywrócić zainteresowanie swojego partnera.
Myślałam, że to trudne, kiedy jest w manii, bo bywa taką kulą energii że ciężko go kontrolować.
Ale nic nie jest tak trudne jak obecna chwila, kiedy mój wojownik błąka się w ciemności, kiedy niczego nie chce. Kiedy nie czuje, że jest tego wart.
Przesuwam palcami po jego szczęce i drapię paznokciami skórę głowy w ten sposób, który lubi.
Pozwala mi na to ale nie otwiera oczu, tylko wydaje z siebie niskie, mroczne powarkiwania.
- Chcesz posłuchać muzyki? - Pytam, a on nie odmawia, więc sięgam po jego iPoda.
Wkładam jedną słuchawkę do jego ucha, a drugą do mojego i włączam „I Choose You” Sary
Bareilles. Słucha piosenki, a ja pieszczę go dokładnie tak samo jak on pieścił mnie.
Chcę, by dokładnie poczuł jak się czuję, gdy mnie pieści i liże. Chcę, by czuł się wielbiony, chroniony, zrozumiany, chciany, kochany i pielęgnowany. Więc próbuję z całych sił... i wiem, że moje ręce nie są tak duże jak jego... i wiem, że mój język jest mniejszy na jego karku... ale wiem
też, że podoba mu się mój dotyk i mój język na nim...
Więc „I Choose You” opowiada o tym, że wybieram go... i teraz staje się mój, a ja jego...
Szeptam mu do ucha.
- Zawsze cię wybiorę, Justin. Od pierwszego dnia, kiedy cię zobaczyłam, pokochałam to, co widziałam i każdego dnia kocham jeszcze bardziej. I kocham to, czego dotykam, mężczyznę którego teraz trzymam. - Przyciskam wypukłość mojego brzucha do wygięcia jego pleców. Jestem teraz już bez wątpienia w ciąży i ciężką sztuką jest dopasowanie się, ale naprawdę chcę go trzymać tak blisko siebie jak to możliwe.
Nagle obraca się. Jego ramiona oplatają mnie jak winorośle, a czoło opiera się pomiędzy moimi piersiami, trzymając się mnie. Nie patrzy na mnie, ale czuję jego potrzebę.
Muskam czubek jego głowy ustami i rozluźniam się w uścisku, żeby wiedział, że lubię tutaj być.
Nieoczekiwanie pojękuje w moją skórę i jego mięśnie napinają się, gdy odsuwa się ode mnie z namacalnym wysiłkiem, a potem pada plecami na łóżko.
- Wyjdź, kochanie. Idź gdzie indziej. Nic dobrego teraz ze mnie nie będzie.

Coś ściska mnie w środku. Nie chcę, by czuł, że lituję się nad nim czy rozpieszczam,
więc kładę się na mojej poduszce, tak jakby wszystko było dobrze.
- Nie chcę nigdzie iść. Wolę być tutaj, z tobą. - Mówię.
Spogląda na mnie i moje serce porusza się, gdy czuję te oczy na sobie. Bije jeszcze szybciej, gdy wyciąga rękę. Wsuwa palce w moje włosy, a jego wzrok nie opuszcza mojego.
Jego oczy nigdy nie były tak smutne... wygląda na udręczonego, ale w czerni jego tęczówek,
nadal widzę go. Ten ogień w nim. Tą pasję, intensywność, czają się w tle jak tygrys.
Jego ręce dotykają mojego kręgosłupa, potem przesuwają się na przód i suną po moich, twardych,
wrażliwych sutkach. Potem opiera głowę o mnie i kładzie rękę na moim brzuchu.
- Ty naprawdę chcesz ze mną być.- Mówi ochryple. Nadal jest w nim łowca. Lew.
Surowy instynkt, który czyni go nim. Przygniata mnie pytającym wzrokiem, który jest prawie
rozkazem. Tak, jego oczy są ciemne i smutne, ale te tęczówki nadal są żywe i głodne. Głodne
mojego uczucia. Głodne mnie.
-Tak,Justin. - Mówię bez cienia wątpliwości, nie ma go ani w moim głosie ani we mnie.
- Chcę być z tobą. I nie nazywaj mnie masochistką, bo jesteś moim wszystkim. Moją
przygodą i moim prawdziwym, zwiniętym w jedno seksowne, zazdrosne, piękne opakowanie.
Jestem przez ciebie absurdalnie szczęśliwa. Nora może i okazała się ćpunką, ale dotarło do
mnie teraz, że nie jestem inna. Jestem uzależniona od ciebie. Jesteś moim narkotykiem i w
dodatku okazujesz się być jedynym dilerem. -Zamyka oczy i wypuszcza powietrze.
- Może teraz nie chcesz być ze sobą ale ja chcę być z tobą. - Mówię mu.
- Zostawiłam całe moje życie, żeby wyjechać i być z tobą. Tylko z tobą. I wiesz, to nie było złe życie.
- Głaszczę go po włosach.
- Starczało mi na wynajem. Miałam dobrych, dbających o mnie rodziców, zajebistych przyjaciół i mogłam otrzymać pracę w mojej nowej karierze. Zostawiłam to wszystko. Zostawiłam za sobą moje marzenia, żeby móc gonić za twoimi i za tobą. Jak jakaś głupia fanka.- Wydobywa się ze mnie delikatny śmiech.
Przenosi swoje duże, solidne ciało do pozycji siedzącej, odchyla moją głowę do tyłu i tnie mój śmiech ustami.
- Nie jesteś głupią fanką.- Szepta przy mnie, upijając moją odpowiedź i dodaje.
- Jesteś moją kobietą i jesteś dla mnie cholernie za dobra.
- Drżę, gdy ciągnie mnie w dół i umieszcza pod sobą. Jęczę i dotykam każdego kawałka jego
skóry jakiego mogę.
- A ty jesteś moim mężczyzną i jesteś za dobry i zbyt cenny dla kogokolwiek, ale i tak jesteś moim mężczyzną. Jesteś mój. -Warczy i kładzie się na mnie tak, że jego erekcja usadawia się pomiędzy moimi nogami. Jego udręczony wzrok przywiera do mojego w nadziei, gdy podnosi moją nogę,
oplatając ją sobie wokół bioder. Potem chwyta mnie za kolano i robi to samo z drugą.
- Kocham cię.- Mówię bez tchu. Myślałam, że mówiłam to cały czas, ale zdaje się, że
potrzebuje, by powiedzieć mu to w tej chwili. Jego rysy robią się surowe, kiedy to słyszy, a
moje wnętrze bulgocze potrzebą powiedzenia tego jeszcze raz. Unosząc głowę, powtarzam te
słowa przy każdym pocałunku, jaki zostawiam na jego twarzy. Zdecydowałam, że będę je
mówiła dopóki się nimi nie zmęczy i zabiera mu dużo, bardzo dużo czasu zanim w końcu
ucisza mnie ustami. Przynajmniej sześćdziesiąt cztery pocałunki.
Wchodzi we mnie przy pocałunku numer trzynaście. Porusza się we mnie, wpychając
głęboko za każdym razem, gdy mówię 'kocham cię'. Tak jakby myślał, że będę go kochała
jedynie, jeśli wydobędzie to ode mnie siłą.
- Kocham cię.- Jęczę przy kolejnym pchnięciu, a on zamyka oczy i czuję jak desperacko spija moją czułość. Próbuję powstrzymać mój orgazm, trzymając się jego ramion i powtarzając 'kocham cię, kocham cię', ale jest gorący, piękny, potrzebuje mnie, a ja potrzebuję jego. Zabiera mnie nad krawędź pomimo mojej walki i dochodzę przy 'kocham cię' numer sześćdziesiąt dwa.
Wtedy wygląda na jeszcze bardziej wygłodniałego, jakby wszystkie moje 'kocham cię'
jedynie jeszcze bardziej rozpaliły jego głód. Gdy zaczyna dochodzić we mnie, obserwuje mnie
tak jakby nie był pewien czy już mi wierzy, bo nie może uwierzyć, że może być kochany.
Więc, kiedy nie może się powstrzymać i miażdży moje usta swoimi, wpychając język do środka
mocno i brutalnie, chwytam go i całuję jeszcze mocniej.
Drży we mnie, jego mięśnie zaciskają się. Łapie moje biodra, żeby mnie uspokoić ale i tak nimi kołyszę, kusząc go, by doszedł we mnie do końca. Pojękuje łagodnie i ssie mój język a ja jeszcze mocniej oplatam nogi wokół niego i łączę je na jego plecach. Mocno obejmuję go ramionami, gdy puszcza i kiedy jego mięśnie przestają się napinać i prężyć, dalej go trzymam, by nie mógł się mnie pozbyć. Szczędzi mi swojego ciężaru, gdy się rozluźnia i przesuwam się razem z nim. Zaplątana w niego, zakopuję twarz jego szyi, kiedy obraca się na bok. Nadal jest we mnie i nie chcę, żeby wychodził.
- Nie wychodź.- Jęczę.
Wychodzi i obraca mnie, a potem przysuwa się do mnie od tyłu. Zaczyna mnie lizać z jedną ręką na mojej piersi a drugą na brzuchu. Jęczę i chyba zaraz rozpłaczę się z radości, bo wrócił mój lew. Przynajmniej na czymś mu zależy. Na nas.
Tak jak dziecku i mnie zależy na nim.
Potem puszcza mi piosenkę o nazwie „Hold Me Now” Red i uświadamiam sobie, prosi mnie, bym go objęła. I robię to, kiedy już kończy mnie pielęgnować. Obracam się, kładę jego
twarz na mojej piersi, tak że jego ciało wydaje się być skulone, gdy próbuje się dopasować do
mnie. Nawet wtedy jego ręka zaborczo leży na naszym dziecku.

~~~~

Mija tydzień.
Justin zmusza się do kilku godzin treningu dziennie, ale poza tym, siedzi w naszym pokoju i nie chce spuszczać mnie z oczu. Niewiele mówi, ale obejmuje mnie ramionami jak imadło i chce, bym go karmiła i pieprzyła przez cały czas. Próbuję wzbudzać jego zainteresowanie życiem, więc opowiadam mu o tych małych rzeczach, które udaje mi się dojrzeć, gdy wychodzę z pokoju po jedzenie. Opowiadam mu, że któregoś dnia przyłapałam Diane i Trenera na całowaniu się.
Mówię mu, że Melanie ciężko pracuje, aby znaleźć odpowiednie wzory do pokoju naszego dziecka, i że Pete wygląda na smutnego z powodu Nory. Lubi słuchać, wiem, że lubi.
Zbliża się finał, a Justinowi nie udało się dotrzeć na ring od wielu wieczorów.
Spadł na drugie miejsce, jest za Skorpionem. Mógł spaść jeszcze bardziej, ale Skorpion przegrał kilka razy. Według Pete walczy naćpany i nie jest tak skupiony jak zazwyczaj. Myśl że Nora jest z tym dupkiem cholernie mnie martwi. Może być tak samo naćpana i bezradna, ale te myśli tak mnie rujnują, że nie mogę teraz się nad tym zastanawiać. Chcę tylko, żeby Justin z sukcesem zakończył ten sezon. To jego marzenie. Potem… potem będziemy musieli znaleźć sposób, aby znowu sprowadzić Norę bezpiecznie do domu. Chociaż w głębi duszy wiem, że chłopcy coś planują, ale to nie pomaga na mój niepokój.
Teraz zostały nam trzy dni przed wielką walką, a Justin nadal jest całkowicie czarny.
Dzisiaj poszedł trenować i nawet nie spojrzał nikomu w oczy. Wiem, że czuje różne rzeczy,
 złe rzeczy. Wiem, że nie mówi ich na głos, bo to byłaby przegrana, a on nigdy nie przegra.
'Poza tym jedynym razem, kiedy przegrał dla ciebie', podpowiada mi mały, smutny głosik.
Wszyscy zaczęli się skrajnie martwić a ja jestem szczególnie zaniepokojona, gdy Justin prosi mnie o wezwanie Pete i Riley’a. Pukają do drzwi sypialni, a ja przykrywam nagie ciało Justina białym prześcieradłem, tak że widać tylko jego muskularne plecy i ramiona. Wpuszczam ich do środka.
- Przyszli. - Mówię.

Riley zbliża się pierwszy i klęka przy łóżku.
- Hej Jus, jak się masz?
- Źle. - Uprzedza.
- Co tam?- Pyta Pete.
Cisza.
- Chcę, żebyście zabrali mnie... do przeklętego szpitala... i zapisali mnie.
- Oczy Riley’a rozszerzają się tak samo jak Pete. Chłopcy przez chwilę patrzą na mnie, a Justin powtarza dokładnie to samo, co właśnie powiedział.
- Chcę, żebyście zabrali mnie... do przeklętego szpitala... i zapisali mnie na ten zabieg. - Dodaje.
Coś w jego głosie, sposób w jaki chłopcy wahają się przed odpowiedzią, wysyła przeze
mnie nowy rodzaj ostrzeżenia.
- Chcesz znowu to zrobić. - Mówi Riley. Przytakuje na poduszce.
- Teraz. - Podkreśla stanowczo.
Riley bezradnie obraca się do Pete, który po chwili chwyta za telefon.
- Najpierw musimy sprawdzić, kiedy można to zrobić. Zadzwonię do szpitala. - Mówi i zaczyna wybierać numer, wychodząc z pokoju.
- To od razu ci pomoże. - Mówi Riley, wstając i solidnie klepie Justina w plecy.
Justin chwyta go za krawat i siadając, przyciąga bliżej siebie.
- Nie traktuj mnie lekceważąco, do chuja. Po prostu zabierz mnie tam i dopilnuj, żeby tego nie widziała. - Mówi przez zaciśnięte zęby.
Unoszę brwi, gdy dociera do mnie, że Justin myśli, iż wyszłam z pokoju. Oczy Riley'a momentalnie przesuwają się w moją stronę. To znak, bym nie dała po sobie poznać, że słyszałam. Ale już nigdy więcej nie okłamię Justina, więc robię krok na przód.
- Chcę być z tobą. Jeśli będą podawać ci leki czy robić coś innego. Chcę tam być i będę tam.
- Prostuje się na dźwięk mego głosu, ale najpierw spogląda na Riley’a.
- Riley. - Ostrzega. Riley luzuje krawat, gdy głowa Justina obraca się w moją stronę.
-Zostaniesz tutaj, a ja wrócę. - Mówi ochryple, ale z ufną troskliwością. Używa kompletnie
innego tonu do mnie niż do chłopców.
- Nie sądzę. - Odpieram uparcie, bo naprawdę nie ugnę się tej sprawie. Cała trójka zachowuje się jakbym była nieudolnym, słabym, małym kwiatuszkiem!
- Idę tam, gdzie ty. Rozumiesz? Cokolwiek to jest, to nic wielkiego. - Mówię.
Dalej wpatruje się w moje oczy, mięsień tyłu jego szczęki pracuje.
- To. Nic. Wielkiego!- Zapewniam, kłamiąc wszystkim, co mam.
Nie spuszczę go z oczu.



__________________________________________________________________________________

Na prawdę nienawidzę rodziców Rip'a. Grrr

Jeszcze dwa rozdziały do końca....

HER PROTECTOR

Do następnego Miśki
#muchlove
JellyBoo
xx

piątek, 23 września 2016

17. Austin to Wir.



 Grupka jeleni przebiega na zielonym terenie za rozciągającymi się ogrodami wynajętego domu w Austin. Wskazuje na nie i mówię.
- Zobacz!- Ale Jus tylko stęka. Jest trochę zajęty ciągłym przewracaniem gigantycznej opony od traktora. Tutaj w Teksasie jest gorąco. Pot spływa mi po szyi i wpływa w dekolt.
Mrugając w popołudniowym słońcu, pytam Justina i Trenera czy chcą coś ze środka.
Trener kręci głową, a Justin znowu stęka i zaczyna obracać oponę w przeciwnym kierunku.
- Prawie skończyliśmy- Daje mi znać Trener. Potakuję i podnoszę dwa palce. To znak, że potrzebuję dwóch minut na moją piątą wycieczkę po lemoniadę do domu.
Wewnątrz widzę Riley’a na krańcu salonu. Jest tak nieruchomy, że prawie go nie widzę.
Trzyma ręce w kieszeniach garnituru i wpatruje się w drzwi frontowe z bardzo zmarszczonymi brwiami. Moje ciało wpada od razu w stan najwyższej gotowości i zimny bryła usadawia się głęboko w moim brzuchu.
- Jego rodzice.- Mówię z obrzydzeniem. Jego rodzice.
Dwoje ludzi, którzy nie zasługują na penisa i jajniki, a już na pewno nie na stworzenie czegoś tak wspaniałego jak Justin! Wychowali go? O nie. Te dupki po prostu chwycili swojego chłopca, wrzucili go do instytucji psychiatrycznej i już nie wrócili.
Riley z zaciśniętymi ustami potakuje potwierdzająco.
- Pete się tym zajmuje.
Owijając ręce wokół brzucha z czysto opiekuńczego instynktu, mój wzrok także ląduje na
drzwiach frontowych.
- Dlaczego oni ciągle go niepokoją? Chcą zadość uczynienia?
- Brooke!- Riley prawie dławi się w moimi imieniu, jego śmiech jest najbardziej pozbawionym humoru, smutnym śmiechem jaki kiedykolwiek słyszałam.
- To dupki. Przechodziliśmy przez to kilkadziesiąt razy i wiedzą, że Justin odeśle ich z przeklętym
czekiem. -Kiedy myślę o tym jaki Justin robi się niespokojny za każdym razem, gdy zbliżamy się
do jego rodzinnego miasta, ogarnia mnie wielki gniew. W zeszłym sezonie jego rodzice
znowu go odnaleźli i otrzymali od niego czek z podpisem.
-Nic im się od niego nie należy. Nic.- Szeptam.
Zanim to do mnie dociera, maszeruję przez salon.
- B! Pozwól Pete’owi ich przegonić. - Proponuje Riley.
Ale zamiast tego otwieram drzwi i oto oni, na ganku, tacy ładniutcy. Mężczyzna… jest
wielką górą, pięknie się zestarzał. Przysięgam, że widzenie w nim podobieństwa do Justina,
boli. Oczy o tym samym elektryzującym odcieniu brązu od razu skupiają się na mnie, ale ich wyraz jest kompletnie inny. Życie i witalność, pasja i siła, które widzę w oczach Justina, są zupełnie niewidoczne w oczach jego ojca.
A jego matka? Kiedy mierzy mnie krytycznym okiem, ja robię to samo. W tej schludnej, własnoręcznie robionej sukience wygląda na małą, spokojną i słodką. To tylko sprawia, że zmieszanie, które czuję jest jeszcze bardziej przytłaczające.
To są ludzie, do których mogłabym się uśmiechnąć w windzie albo mijając na ulicy.
Wyglądają na dobrych i kochających, ale jak to możliwe? Jak mogli opuścić Justina, a potem mieć na tyle arogancji, by pukać do jego drzwi, znowu i znowu, tak jakby mieli do tego prawo?
Sama myśl, że mogłabym opuścić to malutkie dziecko, które mam w sobie, odrzuca mnie.
Nadal nie potrafię pojąć jak ktoś mógł zrobić to swojemu synowi.
- Zostawiliście go i przez całe życie był sam. Dlaczego teraz nie możecie zostawić go w spokoju?
- Domagam się bezwzględnie. Mają na tyle przyzwoitości, żeby wyglądać na naprawdę przerażonych moim pojawieniem się lub wybuchem. Lub, co całkiem możliwe, obiema tymi rzeczami.
- Chcemy z nim porozmawiać- Mówi kobieta.
Bo właśnie tym jest, tylko kobietą. Nigdy na nią nie spojrzę jako na matkę kogokolwiek, zwłaszcza Jusa.
- Posłuchaj… słyszeliśmy o dziecku. - Dodaje. Jej oczy wędrują do mojego brzucha.
Czuję jak Pete przyciąga mnie bliżej siebie, jakby spodziewał się, że ona zaraz wyciągnie rękę, by dotknąć mojego brzucha. Planuje ją powstrzymać w imieniu Justina.
- To dziecko.- Kontynuuje kobieta, zaciskając usta w cienką linię i pokazując na mnie.
- Może być takie jak on. Zdajesz sobie z tego sprawę?
- Tak. - Mówię, unosząc brodę.
- Mam nadzieję, że tak będzie.
-Nasz syn nie jest w odpowiednim stanie, by być ojcem!- Krzyczy mężczyzna głębokim, przeszywającym głosem, który mnie straszy.
- Może kogoś skrzywdzić. Musi brać leki i zostać zamknięty!
- O mój Boże, ale z was hipokryci! Wy chcecie rozmawiać o dobrych rodzicach?
- Pytam tak oburzona, że moje płuca nawet teraz nie funkcjonują.
- Wasz syn wyrósł na szlachetnego, honorowego mężczyznę pomimo tego z czym musi się mierzyć. A wy opuściliście swoje jedyne dziecko! Zabraliście mu dzieciństwo i wyrzuciliście go, a teraz
przychodzicie tu i chcecie mu mówić jak ma przeżyć resztę swojego życia?
- Nasz syn jest chory! Chcemy, żeby się leczył i okresowo zgłaszał do instytucji psychiatrycznej, by upewnić się, że jest spokojny, tak jak normalna osoba. - Mówi kobieta.
- Nie! To wy powinniście to zrobić! On przynajmniej wie jaki ma problem, ale zdaje się, że wy jeszcze nie zrozumieliście swojego.
Drzwi za nami otwierają się i Riley wychodzi z najbardziej rozwścieczonym spojrzeniem jakie kiedykolwiek u niego widziałam.
- Przeoczyliście niesamowitą ludzką istotę. - Mówi Riley, a oni są tak zszokowani jego spokojem i groźnymi słowami, że chyba też po raz pierwszy ich wita.
- Jako jego rodzice powinniście byli go wspierać i podtrzymywać. Nie litujemy się nad nim, naprawdę, bo on przetrwał. Ale litujemy się nad wami.
- Jesteśmy jego rodziną.- Prycha jego matka.
- Byliście jego rodziną.- Poprawia Pete, podchodząc bliżej mnie.
- Teraz jest nasz. I to jest ostatni raz, kiedy prosimy was o odejście. Następnym razem, gdy pojawicie się tutaj nieproszeni, powiadomimy władze.
- Mężczyzna patrzy na mnie i to takie dziwne uczucie, kiedy patrzą na mnie piorunująco oczy tak podobne do oczu Justina. Zamiast czułego ciepła, widzę duży chłód.
- Musisz być głupia, aby pozwolić mojemu synowi zrobić ci to. - Wskazuje na mój brzuch.
Nagle jestem odciągnięta do tyłu w ścianę mięśni. Oddech więźnie mi w gardle, kiedy ogromna ręka rozkłada się na moim brzuchu. Głos Justina dochodzący znad mojej głowy powoduje, że stają mi włoski na ramionach.
-Jeszcze raz zbliżycie się do niej albo czegoś, co należy do mnie a w mgnieniu oka pokażę wam jaki jestem niebezpieczny.- Mówi pustym głosem, tym bardziej dzikim z powodu swojej ciszy.
Ulotna energia promieniująca z jego dużej postury sprawia, że mój puls przyspiesza w oczekiwaniu na odpowiedź jego rodziców. Wydaje się, że żadne z nich nie jest w stanie zbyt długo podtrzymać wzroku Justina. Mężczyzna zaciska usta, chwyta swoją żonę i ciągnie ją po dróżce prowadzącej do małego samochodu przy krawężniku. Moje kończyny trzęsą się, większość ciężaru opiera się o Jusa, który zaciska ręce na moich biodrach i mamrocze.
- Do środka.

Wchodzimy do środka.
Justin bierze butelkę wody z kuchni i szybko ją wypija. Nadal jest w stroju sportowym, jego mięśnie błyszczą. Potrząsa swoimi mokrymi włosami, a potem siada na jednej z kanap w salonie i rzuca butelkę na podłogę, wściekle obserwując jak się obraca.
Opiera łokcie o kolana, jego szerokie ramiona są ciężkie i spięte a ciemna głowa pochylona.
Patrzy jedynie na tą kręcącą się po podłodze butelkę, a ona obraca się i obraca.
- Twoim rodzicom chyba nie spodobał się twój wybór kobiety, Jus.- Riley odzywa się pierwszy. Próbuje rozluźnić atmosferę po tym, co właśnie się stało ale nikt się nie śmieje.
Napięcie w powietrzu jest tak duże, że można je kroić nożem.
Justin podnosi głowę i przeszywa mnie swoimi burzliwie czułymi brązowymi oczami.
- Jeśli jeszcze kiedyś się do ciebie zbliżą, to mam się pierwszy o tym dowiedzieć.
Słyszysz mnie, petardko?
- Bezwzględna opiekuńczość w jego wzroku powoduje, że robię się równie opiekuńcza i mocno zaciskam ręce wokół brzucha.
- Nie mnie szukali. Szukali ciebie.
- Nie chcę, żeby się do ciebie zbliżali. Nie chcę, żeby zbliżali się do naszych dzieci.- Mówi gniewnie. Serce ściska mi się w piersi; czy on właśnie powiedział 'dzieci', że w liczbie mnogiej? Chcę się uśmiechnąć i przytulić go za to ale spojrzenie jego oczu jest…przepełnione bólem.
- Skończyliście?- Pytam cicho, wskazując na podwórko, tam gdzie trenował.
Przytakuje powoli, jego twarz jest napięta, kiedy obserwuje jak zbliżam się do niego.
Jest w posępnym nastroju, jego gniew wyczuwalny w powietrzu. Ma dziwną minę, jak gdyby próbował trzymać się w garści. Ciągle zaciska i rozluźnia szczękę. Nienawidzę tego, że musiał stanąć twarzą w twarz ze swoimi rodzicami, ale po raz kolejny udowodnił, że zrobi wszystko, by mnie chronić. Czuję jakby moja głowa była zarówno stłuczona jak i opuchnięta gdy siadam obok
niego i chwytam jego ramię. Łapię jego gruby nadgarstek i zaczynam masować.
- Nie mogę uwierzyć, że takie dupki stworzyły coś tak wspaniałego jak ty.- Szeptam miękko.
Pete idzie po cichu do kuchni, a Riley wychodzi na zewnątrz, żeby pomóc Trenerowi sprzątać.
Ich kroki znikają i wszystko wokół nas wydaje się być wygłuszone, kiedy Justin spogląda na mnie. Jego głos niesie ze sobą ten spokój, ten martwy spokój, kiedy mocno walczy ze sobą w jakieś sprawie.
- Mają rację, petardko.- Czuję jakbym dostała kijem bejsbolowym prosto w pierś.
Powoli nabierając powietrza, patrzy na mnie wnikliwie.
- Brooke, nie życzyłbym takiego ojca jak ja, potomstwu Skorpiona a co dopiero własnemu dziecku.
- Nie. Nie kijem od bejsbola. Chyba właśnie zostałam rozjechana przez pociąg.
Przeszywa mnie ból i moje ręce opadają z jego ramienia.
- Proszę, nie mów tak. Proszę nie myśl inaczej niż, że będziesz najlepszym ojcem.
- Zaciska szczękę i wiem, że łagodzi głos dla mojego dobra.
- Może być takie jak ja.
- Jakie jak ty?- Stawiam się mocno, ściskając brzuch.
- Piękne w środku i na zewnątrz? Z większą siłą woli niż u kogokolwiek innego? Herkulesowe, hojne, uprzejme...- Wygląda na tak zagubionego, że chwytam go za szczękę i zmuszam by na mnie
popatrzył.
- Jesteś najlepszą rzeczą jaka kiedykolwiek mi się przydarzyła. Jesteś człowiekiem, Jus, i jesteś prawdziwy i nie chciałabym cię innego. Chcemy tego. Chcemy wspólnej rodziny. Zasługujemy na nią tak samo jak wszyscy inni. Zaciska szczękę i cedzi przez zęby.
- Petardko, to że się czegoś chce nie znaczy, że to właściwe. Kurwa, nie jestem wart niczego
poza walką.
-Nie, nieprawda. Jesteś świetnym bokserem, ale to nie to czyni cię TOBĄ. Justin, nie widzisz jaki jesteś inspirujący? Jesteś uczciwy, ambitny, pełen pasji i czuły. Chronisz i dajesz bez żadnych oczekiwań. Nigdy nie słyszałam, żebyś oceniał ludzi, krytykował. Żyjesz swoim życiem według własnych zasad i robisz, co tylko w twojej mocy aby chronić tych, którzy cię otaczają. Kochasz nawet mocniej niż walczysz, a nigdy nie widziałam żeby ktoś walczył tak jak ty. Nikt nie nauczył cię być tobą, sam to zrobiłeś. Obojętnie w jakim odcieniu się znajdujesz, jesteś jedynym ojcem jakiego chciałabym mieć dla moich dzieci i jedynym mężczyzną, którego będę kochała. Daj im odejść. Stworzyli cię biologicznie, ale Nie. Stworzyli. Cię. Tobą.

  Wchłania moje słowa, i kiedy o nich myśli, chwytam go za tył głowy i przyciągam w dół, by pocałować te piękne usta. By zatrzymać je przed wypowiedzeniem kolejnych bolesnych słów o sobie.
Jego usta na początku twarde, miękną pod moim naciskiem. W końcu czuję jak napięcie zmniejsza się, gdy dotyka mnie językiem i szepta przy moich wargach.
- Jesteś zaślepiona, bo jesteś moja.
- Nie. Widzę cię, bo jestem twoja.
Odsuwa się i ogląda mój wyraz twarzy, jego wzrok migocze opiekuńczo i wiem, że zrobi wszystko, aby ochronić mnie i nasze dziecko.
- Nie zgadzają się z moim wyborem. A ty, nie masz z nim problemu?- Pyta mnie.
Boże, zgadzam się ze wszystkim, co robi. Właśnie tak bardzo mu ufam, szanuję i kocham go.
Wiem, że pyta o swój wybór dotyczący naturalnego radzenia sobie z chorobą.
Pewnie mierzy się z podwójnym wysiłkiem niż gdyby brał leki... potrzeba dyscypliny i całego
stylu życia poświęconego jego dobrobytowi. I szczerze mówiąc, to nie jest tak jakby próbował z tego zrobić postawę polityczną. To jego życie i próbuje je przeżyć, a ja chcę przeżyć moje z nim. Każdy, kto kiedykolwiek był chory albo przez długi czas brał leki wie, że kiedy naprawi się chemicznie jedną rzecz w swoim ciele, to trzeba poświęcić coś innego.
Spójrzcie tylko na listę efektów ubocznych. Nie ma magicznej tabletki na zdrowie.
Ciągle przesuwamy się do przodu a zdrowie nie stoi w miejscu. Jest celem, do którego dążymy i trzeba za nim gonić codziennie i zawsze. Justin zawsze będzie z tym walczył… a ja zawsze będę walczyła z nim.
-Zgadzam się z twoim wyborem, Justin.- Mówię do niego podtrzymując jego wzrok, by wiedział, że mówię poważnie.
Uśmiech, który pojawia się na jego twarzy jest taki czuły.
- Będziemy mieli malutką istotę, która będzie na nas polegała. Musisz mi powiedzieć, jeśli to będzie dla ciebie za dużo, Brooke.
- Dam ci znać.- Zgadzam się.
Bierze moją małą dłoń w swoją dużą, szorstką. Oboje patrzymy jak nasze palce splatają się.
- Więc daj mi słowo, że jeśli kiedyś wymknę się spod kontroli i będziesz chciała, bym zaczął brać leki to mi o tym powiesz. A ja dam ci słowo, że zrobię to w chwili gdy mnie o to poprosisz.
- Justin, daję ci moje słowo.- Mówię, ściskając jego rękę.
- A ja daję ci moje.- Przyciąga mnie do siebie i bierze w ramiona. Wsuwam się do środka, chłonąc jego silny, opiekuńczy uścisk. Rozkłada palce na moim okrągłym brzuchu i pochyla głowę przez moje ramie, żeby na niego popatrzeć.
- Będę chronił cię aż do śmierci. - Szepta przy moim uchu.
- Nic nigdy was nie zrani. Jeśli ona będzie taka jaka ja, to będę ją podtrzymywał tak jak oni tego nie zrobili. Pokażę jej, że nadal może przetrwać. Nadal warto. -Jestem całkowicie rozpuszczona, gdy obracam głowę i zakopuję nos w jego spoconej piersi. Nie chcę być nigdzie indziej.

- To będzie on. I da sobie radę. Tak jak ty.

________________________________________________________________________________

Chłopiec czy dziewczynka.....?
Jak myślicie? :)


 Zapraszam was na tłumaczenie Her Protector 
 Po dwóch latach, znowu aktywne opowiadanie, na prawdę warto :)

Do następnego Miśki!! 
 #muchlove
Jellyboo
xx